Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 40 из 58

– I co dalej? Bo przecież to jeszcze nie koniec?

Gdzie się teraz podziewa Boguś Majchrzycki?

– Ach, proszę pani, dopiero potem zaczęły się dziwowiska! Albo może nawet nie potem, tylko razem wszystko poszło, Danusia ma w listach. Istna kołomyja. On się ożenił, ten Boguś, gówniarz był zupełny, dziewiętnaście lat miał, a Brygida, że głupia, dała mu na piśmie zezwolenie…

– Z kim się ożenił, na litość boską?!

– Z drugą taką samą, szesnaście lat dziewczyna, chyba jeszcze głupsza niż Brygida, poznał swój swego. Ojca miała alkoholika, matki już nie, ale ten ojciec, jedną nogą w grobie, przez wódkę oczywiście, wątroba, też jej dał zezwolenie, bo jak ma umrzeć, niech, chociaż córka, jakiego męża ma albo, co. Nawet rozsądnie, zabezpieczył dziecko. Ale oni się znali, znaczy, mam na myśli, ten ojciec alkoholik i ten chrzestny Bogusia, ten wuj, Wiśniewski. Wuj go nie cierpiał, za nic w świecie na ślub by się nie zgodził, więc ukrywali to, w tajemnicy trzymali chyba przez pół roku, aż wuj umarł i Boguś dostał cały spadek…

– A ojciec alkoholik?

– O, umarł jeszcze wcześniej, ledwo w tydzień po ślubie. Ale ze spadkiem zaczęła się kołomyja, bo już Boguś był żonaty, a nikomu tam żadne intercyzy do głowy nie przyszły i to było jeszcze za tamtego ustroju, więc jeden melanż się zrobił. Amerykańskie ciągle woleli ukrywać, jakoś im się udało, tylko to tutejsze wzięli, dom i ogród, pieniędzy mało, no i jakoś ta Wiwien… Bogusia żona Wiwien miała na imię… Wywęszyła, że za granicą jest więcej. Pewno Brygida z głupoty jej powiedziała. A w dwa lata po ślubie już się rozwiedli, łaska boska, chociaż, że dzieci nie mieli, ale Wiwien zażądała połowy. I widać, że naprawdę głupia była, bo taki szantaż sobie wymyśliła, że za tę tutejszą połowę ona się zrzeka wszystkiego i

– A gdzie się podziewała Brygida?

– U siebie. W tamtym domu po wuju wcale nie mieszkała. Ale akurat wtedy ustrój się rozlatywał, więc te różne zmiany finansowe wybuchły i z tych listów Danusi wychodzi, że tak: Wiwien sprzedała dom i resztę, ale kawałek ogrodu jej został i mała willa, w rozliczeniu dostała, Brygida swoje mieszkanie też sprzedała i od razu pojechała do syna, a ten pierwszy właściciel, ten, co po wuju kupił, wcale tego nie chciał dla siebie, tylko na handel. I od Wiwien resztę z rozliczenia też chciał kupić, ale ona sprzedać nie chciała za nic, nie wiadomo, dlaczego, bo tak naprawdę te rośliny miała w nosie. A to już w ogóle parę lat minęło, teraz by ona miała… zaraz… ze trzydzieści cztery lata. No i w końcu sprzedała, ale nie dawniej niż trzy lata temu, no, może z hakiem. Pewno jej pieniędzy zabrakło, a ziemia przecież poszła w górę…

– Zaraz – przerwałam z większym niepokojem niż powi

– Ja teraz już tak całkiem wszystkich szczegółów pani nie podam – usprawiedliwiła się ze skruchą pani Bożenka – bo Danusia przestała pisać listy. No, nie żeby wcale, ale o wiele mniej. Parę osób jej umarło parę znikło z horyzontu, ludzie się porozjeżdżali, ona się, co tu ukrywać, zestarzała, więc już tylko ogólnie. Co do tego domu, to nie, aż taka głupia to ona nie jest, ta Wiwien, rzeczy zabrała, całą resztę, bo dużo wzięła Brygida dla Bogusia.

No, zapalniczki nie wzięła z pewnością…

– Zaraz – przerwałam ponownie. – A ta Wiwien drugi raz za mąż nie wyszła?

– A, co też pani! Gdyby ją pani zobaczyła… Ja ją raz widziałam i starczy. Do dziś nie pojmuję, jak on się mógł z nią ożenić, w ogóle ktokolwiek, ale może w szesnastu łatach trochę lepiej wyglądała.

– Taka brzydka?

Pani Bożenka zawahała się.

– Czy ja wiem… Jak tu powiedzieć…? Niby nic takiego, ale… O, już wiem! Są takie osoby, co nic ładnego w sobie nie mają, a prześliczne, każdy się zachwyci, wie pani, o co chodzi, nie? No to u niej akurat odwrotnie. Fakt, że też i niczego ładnego nie ma, ale na to, co ma, każdego otrząsa. Odrzuca. I jakaś taka… Śmieje się jak chora kobyła na łące, gębę na oścież rozewrze i rechocze… Ja bardzo przepraszam, że tak brutalnie…

– Ależ skąd, pani bardzo subtelnie! Rozumiem… A nie było przypadkiem mowy – też się zawahałam, niepewna, czy podejrzenia, które się nagle na mnie rzuciły, nie stanowią zbyt wielkiej przesady – o jakimś… no, jej nikt nie chciał, ale ona kogoś mogła, nie? Przypadkiem za kimś nie latała…?

– O, skąd pani wie? – ożywiła się pani Bożenka. – Tak znów bardzo nie chciałam plotkować, ale skoro pani się domyśla… Prawie od rozwodu… może mniej, gadanie było, że upatrzyła sobie jakiegoś adonisa i na głowie staje, żeby go złapać. A on nie i nie. Co tam w ostatnich czasach było, to już Danusia dobrze nie wie, bo się znajomi wykruszyli, ale mnie się o uszy obiło. Ogród tylko przez niego trzymała, bo to podobno ogrodnik. Ale jak jej pieniądze wyszły, całkiem do niej przestał przyjeżdżać i przez to wreszcie sprzedała.

– A przedtem obdarowała go zapalniczką po testatorze – wyrwało mi się z goryczą, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Pani Bożenka wcale się nie zdziwiła.





– A, żeby tylko! Pchała mu w ręce prezenty, aż się wreszcie opamiętała, on zresztą nie chciał brać, bo same buble to były, wszystko lepsze Brygida zabrała. O zapalniczkę, zdaje się, nawet jej awanturę zrobiła, ale mnie przy tym nie było, więc głowy nie dam. I w ogóle nie wiem, czy tam jaka wojna dalej się nie toczy, bo Brygida co jakiś czas przyjeżdża i możliwe, że jej to chce odebrać. Że niby jej własność, sama kupiła i Wiwien nie ma prawa.

O, to już zabrzmiało interesująco.

– I gdzie ta Wiwien teraz mieszka?

– Na Mysiadle mieszkanie kupiła po jakimś Pszczółkowskim czy coś takiego, ale jeszcze nieprzerejestrowane i może nawet nie do końca zapłacone. Tu już całkiem na pewno pani nie powiem, nie obchodziło mnie, ja w ogóle o niej kompletnie zapomniałam i dopiero pani mi przypomniała. Ale możliwe, że i to coś, co pani chce obejrzeć, też wujowi przywiozła i możliwe, że jeśli drogie, też zabrała. Chyba, że Wiwien amantowi zdążyła wtrynić, a on sprzedał albo, co.

Szczęście, że pani Bożenka przypomniała mi, po co dzwonię i czego szukam, bo dzieło o łajnie gruntownie wyleciało mi z głowy. Adres Wiwien był mi teraz potrzebny. Kto go tam wie, świętej pamięci pana Mirka, czy nie zastąpił swojej zapalniczki moją, skoro Brygida żądała od Wiwien zwrotu mienia, żal mu było własnej, więc dostarczył moją i może ta zołza ciągle jeszcze ją ma…?

Pani Bożenka zatroskała się.

– Wie pani, ja za tego Pszczółkowskiego też głowy nie dam, może on się nazywa Trzmielowski albo Chrząszczkiewicz, albo Mrówczyński, tyle wiem, że jakiś pracowity owad. I ani ulicy, tam przecież są jakieś ulice, ani numeru, ani nic, Mysiadło i tyle.

Podziękowałam jej grzecznie i zapewniłam, że jakoś dam sobie radę.

Nawiasem mówiąc, znacznie później wyszło na jaw, iż ów pracowity owad nazywał się Pasieczniak.

Uzyskawszy właściwe dane od Wólnickiego, fotograf z determinacją pojechał do domu Gabrieli, gdzie przytrafił mu się malutki uśmieszek fortuny, można powiedzieć: prezencik losu. Podchodząc do wejściowych drzwi budynku, natknął się na Sobiesława, który właśnie dom opuszczał. Mógł udawać, że spotkali się przypadkowo.

Entuzjazmu na widok mistrza fotograf nie musiał ani udawać, ani ukrywać. Sobiesław odwalił większą część zleconej roboty, elektroniczną metodą wysłał, co najpilniejsze, wykiełkowała w nim ogólnoludzka życzliwość, fotograf już wcześniej obudził w nim sympatię i spotkanie sprawiło mu przyjemność. Nie miał nic przeciwko temu, żeby pogadać z facetem, wielbiącym jego talent i wiedzę, każdy lubi być doceniany. Zaprzyjaźnili się błyskawicznie.

W najbliższym barze miła pogawędka jęła napotykać drobne uciążliwości.

– Robiłem miejsce zbrodni – wyznał fotograf z lekkim zakłopotaniem. – Normalnie robię, ale teraz widzę, ile mi zabrakło. Wiesz jak to jest, człowiek już ma doświadczenie, zwykła rutyna, wiadomo, co potrzebne, a okazuje się, że można więcej. Coś mi się widzi, że nie jeden raz i nie dwa, wyszłyby z tego dowody rzeczowe. Rychło w czas. A nawet i teraz.

Urwał wyczekująco. Sobiesław milczał i nie wyrywał się z pytaniami, bo zalęgły się w nim złe przeczucia. Fotograf był zmuszony kontynuować.

– To twój brat, nie? A cholera wie, o co tam poszło. Z całego domu jedna rzecz zginęła, świadek… tego, twoja siostra mówi, że to zapalniczka stołowa, nie wiem, jak ona mogła wyglądać, ta zapalniczka, nie siostra, ale może jednak coś wiesz…? Niemożliwe przecież, żeby ktoś zabił dla zapalniczki, z czego ona była, z platyny? Człowieku, ty coś przecież o tym myślisz!

Sobiesław z lekkim oporem przyznał, że owszem, myśli.

– No i co? – nalegał rozpaczliwie fotograf. – Zabójca zabrał? Skąd ona się tam w ogóle wzięła, podobno się nie zapalała, może to ma jakieś znaczenie?

Myślenie Sobiesława biegło ostrym kurcgalopkiem, aktualne miejsce pobytu zapalniczki znał doskonale i za nic w świecie nie chciał go wyjawić, ostatnie pytanie jednakże otworzyło przed nim pewne możliwości. Wczoraj wieczorem coś mętnego się uległo, o małym Majchrzyckim mógł opowiadać do upojenia, a jeśli dziś dowie się więcej, nikt mu nie udowodni, że sam sobie tego nie przypomniał. Proszę bardzo, posłuży informacjami i przyczyni się do ujęcia sprawcy zbrodni.

– Tak mi chodzi po głowie… Wiesz… Nie obchodziło mnie i teraz siłą z siebie wywlekam… Że Mirek ją dostał w prezencie, to pewne. I jakieś mam takie skojarzenie, nazwisko mi wyskoczyło, Majchrzycka. Chyba ta Majchrzycka ją skądś przywiozła. Mogę się mylić, bo Majchrzycki, gówniarz taki, do tej samej szkoły chodził, co ja, on w pierwszej klasie, ja w ostatniej, więc krótko, i może coś mieszam. Ale Majchrzycka wyraźnie majaczy, Brygida Majchrzycka, takie nazwisko tkwi mi w pamięci.