Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 43 из 58

– Panie Ryszardzie, ta dziewczyna Henia – powiedziałam pośpiesznie. – Ona się nazywa Wiwien Majchrzycka, gdzie ona mieszka? Henio to musi wiedzieć! Niech pan to z niego wywlecze!

– Ja mogę wywlec – zgodził się zdezorientowany nieco pan Ryszard. – Ale, do czego pani dziewczyna Henia? I skąd pani wie, jak ona się nazywa? Bo ja nie wiem.

– Ja o niej wczoraj i dziś rano słyszałam. Latała za panem Mirkiem, a miała kontakt z osobą, która przywiozła drugą zapalniczkę i z pewnością ona mu ją dała, a teraz musi zwrócić, więc on ją ukradł u mnie dla niej! Oj, nie mam teraz czasu wszystkiego panu powtarzać, ale dużo słyszałam, mówię, nazywa się Wiwien Majchrzycka i nikt nie wie, gdzie mieszka.

– I teraz pójdziemy się włamywać do tej jakiejś Wiwien…?

– Oczywiście! I to, czym prędzej! Mogę sama, jak pan nie chce, albo z Julitą, tylko adres muszę mieć, niech pan się postara!

Strzelające ze mnie emocje zaraziły pana Ryszarda, człowieka na ogół kamie

Czas oczekiwania przyjazdu ostro pogonionego Henia spędziliśmy na użytecznej pracy, mianowicie na oprawianiu szczotki w nieco zmurszały, drewniany drąg po zepsutym wachlarzyku do zgarniania liści. Ściśle biorąc, pan Ryszard oprawiał, a ja usiłowałam nie patrzeć mu na ręce. Śruba w twarde, wbrew pozorom, drewno nie weszła i równocześnie zdenerwowany Henio nadjechał.

Spodobał mi się, sympatyczny blondynek, energiczny, dość ostry, ale grzeczny. Od razu przerwałam jego usprawiedliwianie się w kwestii gruzu w taczkach.

– Panie Heniu, z góry przepraszam za nachalność, ale tu idzie o poważne sprawy, więc niech pan usunie na bok uczucia. Pan zna Wiwien Majchrzycka.

– Proszę? – zdziwił się Henio i wypuścił z rąk uchwyty taczek. – Jaką Wi… A…! Zaraz…

– Wiwien Majchrzycka. Niech pan na chwilę zapomni, że pan ją kocha.

Henio osłupiał.

– Kto ją kocha? Ja…?!!!

– A kto? Ja?

– Nie wypieraj się – poradził życzliwie pan Ryszard. – To nie ma nic do rzeczy.

– Niech ja do sracza przyschnę… Tego… Sorki… ja ją…! To głowa mała…!

Staliśmy we troje pod wierzbą nad kupką gruzu i taczkami, a znieruchomiały Henio oglądał na zmianę pana Ryszarda i mnie, jakbyśmy, co najmniej pokryli się porostem islandzkim i wypuścili bujne pędy. Zaczęło mi się wydawać, że coś tu nie gra, jego reakcja mi nie pasowała.

– A co…? – spytałam delikatnie i nieufnie.

– Taką raszplę pokraczną…! Ja…! – wykrzyknął ze zgrozą. – Kto tak nakablował? W mordę…!

Pan Ryszard cofnął się o krok i spojrzał na mnie niepewnie.

– To jak to…?

– Ostrożnie, na akantus pan wejdzie! A co, panie Heniu, coś nie tak?

– Wszystko nie tak! – rozwścieczył się Henio. – Takiego wała z człowieka robić…! O co tu biega i w ogóle?! Dlaczego?!

Spróbowałam skorygować niefartowny początek i złagodzić sprawę. Najwidoczniej w kwestii uczuć Henia nastąpiła drobna pomyłka.

– Nie, spokojnie, źle pan zrozumiał, nikt tu pana o żadne świństwo nie posądza. Rozumiem, że zna pan Wiwien Majchrzycką, ale jej pan nie kocha?

– O Jezu… – powiedział Henio jakoś dziwnie.

– No dobrze, nie musi pan. Wie pan może, gdzie ona mieszka?

Henio milczał chwilę, najwyraźniej starając się opanować i znaleźć słowa, nieuważane powszechnie za obelżywe. Możliwe, że nawet próbował coś myśleć.

– Zaraz. Ale mnie pani ustrzeliła! To takie żarty…?

– Boże broń. Pomyłka.

– Wiesz w końcu, gdzie ta Wiwien mieszka czy nie? – wkroczył pan Ryszard.

– A bo ja wiem? Chyba wiem. Znaczy, zgaduję.

– Więc to nie jest twoja dziewczyna?

– W życiu…! Szefie, teraz pan…? Ja ją w ogóle ze trzy razy widziałem i tyle, ona z tym całym… badylarzem… kręciła, znaczy, kleiła się, ale on też nie chciał. Raz, ale to już dawno, ze dwa lata będzie, kazał mi do niej podrzucić jakieś klamoty, bo i tak na Mysiadło jechałem, więc pewno tam ta worycha mieszka, no i wtedy nazwisko powiedział. Ale tego… zaraz… dwa nazwiska…?

Wpatrzywszy się z wytężeniem w dal, Henio jął sobie przypominać. Wspomogłam go wiedzą od pani Bożenki.

– Dwa. Ona tam u kogoś mieszka.

– A, faktycznie. Majchrzycka, to tak, a to drugie… O rany, nie pamiętam. Coś od pszczoły… Miodowski? Plasterski? Pszczeliński…? Nie przypomnę sobie, ale takie jakby coś podobnego.

– A ten adres? Ulica, numer?





– Też głupie. Ulica, jakby jej wcale nie było, Mała…? Placek…? O, wiem, Krótka! Śmieszne, bo faktycznie krótka. Krótka sześć, mieszkania nie pamiętam, pierwsze piętro i zaraz na lewo od klatki schodowej. Wniosłem tam rupiecia i ta porąbana buła sama mi otworzyła. Zły byłem wtedy taki, że do dziś pamiętam.

Uczyniwszy zwierzenie, Henio ugryzł się w język i popatrzył na nas z nową podejrzliwością.

– A co…? Drugi raz tam nie jadę! Żeby mnie pan z roboty wylał, nie jadę, za bezrobotnego wolę robić! Niech, kto i

– Po pierwsze, nikt nie musi – uspokoił go pan Ryszard. – A po drugie, bo co?

– Bo znów mi ją kto wrzepi. Za nic!

Wolałam nie przypominać Heniowi, kto mu ją wrzepił, dałam spokój śledztwu i przeniosłam ciężar problemów na gruz. Henio też wolał gruz, chociaż jeszcze zionął protestem i mamrotał pod nosem różne inwektywy.

– Majda, Majda… Jak nie Majda, to ta purchla… Medal temu, co go wykosił, tego swołcza, albo wulkan roponośny, albo ryfa gnojna…

Dosłyszałam, zaintrygowało mnie, wulkan i ryfa zrozumiałe, ale majda? Jakaś nowa obelga, nie znałam takiej. Henio zmienił wreszcie temat definitywnie, bacznym okiem obrzucił teren pod wierzbą.

– Do torby… O, ma pani tu te po ziemi. Jaką łopatę może…?

– Saperka.

– Może być. Od razu wszystko zabiorę…

Wycofałam się na z góry upatrzone, bezpieczne pozycje.

– No to coś nam chyba źle wyszło? – rzekł stropiony nieco pan Ryszard, odesławszy Henia z gruzem i wróciwszy do pokoju. – Zdawało mi się, że więcej pani chciała?

Przyznałam, że chciałam więcej, ale spłoszyłam się i zrezygnowałam. Za zgasłym w kwiecie wieku ogrodnikiem latało zapewne więcej dziewczyn niż jedna i do Henia należała jakaś i

– Co to jest majda, panie Ryszardzie? Wie pan może przypadkiem? Z czego pochodzi takie wyzwisko?

– Nie wyzwisko, tylko nazwisko – skorygował pan Ryszard. – Coś słyszałem od Henia, jakiś gość, awanturnik, odgrażał się ogrodnikowi, a na Heniu się skrupiło. Majda się nazywa, Henio mu te uschłe drzewka woził. To, co teraz?

Decyzję podjęłam już wcześniej.

– Teraz trzeba sprawdzić, czy u Wiwien nie stoi moja zapalniczka. Nie wiem jak, włamać się na chama czy raczej podstępem? Może wedrzeć się pod byle, jakim pretekstem w dwie osoby, jedna ją zajmie, a druga poszuka?

– Pod jakim pretekstem?

– Sto panu znajdę na poczekaniu. Coś u mnie po panu Mirku zostało, może ona chce na pamiątkę, zabójcy szukam, a ona coś wie, zdjęcia ma, niech pożyczy, bo ja piszę pośmiertne wspomnienie, pan Mirek mówił, że ona mieszkanie sprzedaje, cokolwiek, aby tylko panem Mirkiem gębę sobie wycierać. Skoro za nim latała, złapie przynętę. O tym spadku jeszcze mogę, o Brygidzie… Zaraz, ze wszystkiego wynika, że Brygida Majchrzycka to jej rozwiedziona teściowa!

– I na teściową, myśli pani, że się złapie?

– A diabli ją wiedzą, ale na pana Mirka i na spadek z pewnością, coś z tego chwyci. To jak…?

– Ale to musiałaby pani sama pójść, bo nikt i

– Nie sama, tylko z kimś. Z kim? Julita do bani, za ładna, lepiej z facetem. Idzie pan?

Pan Ryszard nie chciał z całej siły. Co i

Złapałam komórkę.

– Nie wiem, gdzie on w tej chwili jest – powiedziała Julita. – Ale jestem z nim umówiona o wpół do trzeciej na Rozdrożu. Chociaż tam już teraz też nie ma gdzie zaparkować, ale wpół do trzeciej to jest taka pośrednia godzina, więc może kawałek miejsca będzie.

– Od razu go zabierz i przyjeżdżajcie do mnie – zarządziłam. – Dostałam adres Wiwien Majchrzyckiej i prawdopodobnie u niej stoi moja zapalniczka. Trzeba się wedrzeć podstępnie.

Julicie pamięć nie szwankowała.

– Wiwien? – zdziwiła się. – Zdawało mi się wczoraj, że ma na imię Brygida?

– To druga. Synowa Brygidy. Wszystko wam opowiem, jak przyjedziecie, Sobiesław potrzebny, na wszelki wypadek mogę ugotować pierogi z mięsem. Kupne.

Julita, również na wszelki wypadek, zgodziła się na pierogi, wdzieranie potraktowawszy marginesowo. Pan Ryszard odetchnął z wyraźną ulgą.

– Zostawię pani wytrychy od Tadzia. W razie, czego niech pani dzwoni. A temu Heniowi, prawdę mówiąc, nie ma się, co dziwić, w zasadzie pracuje dla mnie, ale u ogrodników sobie dorabia, ma własną furgonetkę i teraz mi się przypominają różne plotki i chichoty, miał chłopak niefart. Ciągle się nadziewał na jakieś zmory, pan Mirek nawalał, a na niego padało i jemu sobaczyli. Pani te buble nawet dosyć łagodnie zniosła, ale ten jakiś Majda podobno z widłami do niego leciał, ludzie mieli uciechę, a mnie jednym uchem wpadło, drugim uciekło. Tyle pamiętam, więcej nic. No i ta jego dziewczyna… Już bym mu darował.

Oznajmiłam, że za adres Wiwien gotowa jestem darować mu znacznie więcej. Pan Ryszard zobowiązał się uzyskać od swojego personelu szczegółowsze informacje i czym prędzej zszedł mi z oczu, zabierając ze sobą szczotkę na niedokręconym drągu.

Fotograf zetknął się z komisarzem Wólnickim w pół godziny po nadspodziewanie owocnych rozmowach i prawie od razu przekazał wieści od brata ofiary. Prawie, bo Wólnicki zajęty był rozsyłaniem po świadkach wywleczonych z toalet pomocników. Samochód, z którego nikt nie wysiadł na ulicy Pąchockiej, sąsiedzi rechoczącej Wiwien, Wandzia Selterecka, bez wątpienia wizytująca amanta, i jej wiedza o zaginionym przedmiocie, kumple wielbiciela, który gdzieś był, a nigdzie go nie było, dwóch podejrzanych bez alibi… Przydusił, kogo zdołał i rzucił się na fotografa, zniecierpliwionego oczekiwaniem i nieznośnie w tej niecierpliwości ruchliwego.