Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 58

Uczyniłam założenie, że numer od Alicji dostał z przodu szóstkę.

– Temu żywemu dziecku jak było na imię? – spytałam na wszelki wypadek.

– Nie mam pojęcia – wyznał Sobiesław z zakłopotaniem. – Operowano Majchrzyckim, kumple, rzecz jasna, przerobili go na Majchra i to im w zupełności wystarczyło.

– Nie szkodzi – pocieszyła, czym prędzej Julita. – Mamy przecież Brygidę.

– Mamy też adresy. Zastanawiam się, dzwonić do nich i pytać o nią, dla mnie to pestka, czy lepiej popatrzeć, co tam się dzieje pod tymi adresami.

– Dlaczego lepiej?

– Żeby ich nie ostrzegać. Skąd wiesz, czy pana Mirka nie trzasnął właśnie ktoś z Majchrzyckich? Siedzi spokojnie, telefon go wystraszy, zacznie zacierać ślady i mataczyć…

– Skąd wiesz, że siedzi spokojnie? Może przeciwnie, spać nie może i ręce mu się trzęsą?

– To tym bardziej. Wpadnie w histerię i jeszcze kropnie jakiegoś świadka albo i

– Naprawdę myślisz, że zapalniczka ma związek z tą zbrodnią?

– Mało ważne, co ja myślę, to on może myśleć, że ma. Dostał zapalniczkę i natychmiast ofiarodawcę szlag trafił. O ile, oczywiście, ofiarodawcą był pan Mirek…

– A jeśli nie…?

Poczułam lekką gmatwaninę w procesie myślenia.

– Nawet, jeśli nie… Zaraz… O, może przynajmniej się dowiem, skąd pochodziła ta druga. Ta, co tu stoi. Może one mają jakiś związek ze sobą, może ta zginęła i czym prędzej należało ją zwrócić, moja poszła w zastępstwie… Jeden drugiemu pozazdrościł i pan Mirek tego… Może coś tak, jak książki mojej matki… No, w każdym razie czegoś się dowiem!

– Przepraszam bardzo, ale co tu mają do rzeczy książki pani matki? – wtrącił się zaintrygowany i milczący dotąd Sobiesław. Nie snuł własnych supozycji, dociekliwość najwidoczniej pozostawił Julicie.

– U mnie w domu znajdowały się książki mojej matki – odparłam ponuro – i jedna osoba podwędziła trzy tomy utworu. Nigdy w życiu się do tego nie przyznałam, moja matka nie wiedziała o kradzieży, lata cale modliłam się, żeby nie wpadło jej do głowy akurat to sobie poczytać. Na odzyskanie nie było sposobu, gdybym w tamtym czasie u kogoś je wykryła, ukradłabym bez sekundy namysłu…

– Najpierw usiłowałabyś odkupić – skorygowała stanowczo Julita.

– Co byłoby idiotyzmem, bo gdyby właściciel nie chciał sprzedać, a ja bym je później ukradła, podejrzenie natychmiast padłoby na mnie. Nie wszyscy muszą popełniać takie idiotyzmy jak ja.

– Rozumiem. I myślisz, że ktoś… to znaczy pan Mirek… podwędził zapalniczkę, nie próbując jej odkupywać, bo komuś tam zginęła… Ale przecież ją miał!

– No i skąd ją miał?! Może to było takie coś, jak ten obraz teściowej…?

Bardzo zgodnie zażądali ode mnie wyjaśnienia, o co chodzi z obrazem teściowej. Wyjaśniłam.

Jedna teściowa, już w wieku bardzo średnim, odkryła w sobie nagle talent malarski i zaczęła tworzyć dzieła najpierw kredkami, potem akwarelą, wreszcie przeszła na olej. Córka była plastyczką, zięć architektem wnętrz, pozazdrościła im i wstąpiła na drogę sztuki, od razu biorąc się za duże formaty. Nikt nie ośmielił się wprost i uczciwie powiedzieć, co o jej twórczości myśli, wszyscy chwalili półgębkiem, a bohomazy to były straszliwe. W dodatku wdała się w realizm, gdyby jeszcze i

Jedno z pierwszych osiągnięć ofiarowała dzieciom, córce i zięciowi. Rozdarta sosna to była, w burzowej atmosferze, na niebie czarna chmura z błyskawicami, pod sosną zaś skrzyżowanie Sierotki Marysi z Dziewczynką z Zapałkami i Czerwonym Kapturkiem. Odzienie tej kupki nieszczęścia waliło po oczach, bo, zgodnie z upodobaniami starszych pań, artystka uwielbiała słodki, różowy kolor i nie pożałowała sobie. W dodatku sama znalazła miejsce na swoje dzieło i dopilnowała zawieszenia go na ścianie w domu, urządzonym przez dwoje znakomitych fachowców.

Kompromitacja to była dla nich absolutna. Nie mogli tego zdjąć, odwrócić twarzą do ściany, ani nawet zasłonić jakąś szmatą, bo mamusia wpadała często i znienacka, sprawdzając, czy jej twórczość jest dostatecznie wyeksponowana. Przestali zapraszać gości. Sprawy zawodowe załatwiali po kawiarniach. Zamknęli dom przed ludźmi. Ulgi doznali dopiero, kiedy mamusia zdecydowała się jechać do Australii, do syna, żeby i jego swoją twórczością uszczęśliwić.

I może zapalniczka u pana Mirka stanowiła odpowiednik obrazu teściowej…?

– Ktoś, kto mu ją dał, przylatywał sprawdzić, czy ciągle stoi? – uściśliła Julita i spojrzała pytająco na Sobiesława.

– Na takie pytanie mogłaby odpowiedzieć chyba tylko moja siostra – odparł z zakłopotaniem. – Ja tu zbyt rzadko bywałem. Ale może…?

Spojrzałam na zegar i podjęłam męską decyzję.

– No to nie ma siły, dzwonię. Jeszcze nie ma dziesiątej, do dziesiątej telefony są dopuszczalne. Zaczynamy od Brygidy! To znaczy od Karola z Wiktorskiej…

Szóstkę odgadłam trafnie. Głos, który odezwał się w telefonie, był zdecydowanie męski.

– Przepraszam bardzo – powiedziałam możliwie słodko. – Poszukuję pani Brygidy Majchrzyckiej. Dawno temu to był jej numer telefonu. Czy może jest nadal?

– Już nie – odparł głos z uprzejmą obojętnością. – Od prawie dziesięciu lat to jest mój numer, a ja się wcale nie nazywam Majchrzycki. Pani Majchrzycka mieszkała tu przede mną, ale już nie mieszka.

– A może wie pan przypadkiem, gdzie można ją teraz znaleźć?

– Nie mam pojęcia, proszę pani. Przez krótki czas jeszcze podawałem jej numer telefonu dzwoniącym osobom, ale trwało to ledwo parę tygodni i już dawno ten numer mi zginął.

– Ale znał ją pan?





– Ze dwa razy ją widziałem. Może trzy. W ogóle bym jej nie poznał, więc jeśli w grę wchodzi identyfikacja zwłok, stanowczo odpadam.

– Nie, nie mam jej zwłok – zapewniłam go smutnie. – A Karola Majchrzyckiego pan zna?

– Nawet nie wiem, czy ktoś taki istnieje… Przepraszam panią, ale mnie się patelnia na gazie przypala. Nie znam żadnych Majchrzyckich i czy moglibyśmy już…

Uwolniłam od siebie faceta, z którego nie było żadnego pożytku, pokręciłam głową do wspólników i ruszyłam pierwszego z brzegu, Anatola. Śródmieście, ósemka chyba…? Aby przed dziesiątą, jeszcze mam osiem minut.

W telefonie baba. Raczej chyba młoda.

– Przepraszam panią, poszukuję pani Brygidy Majchrzyckiej…

– Kogo?

– Brygidy Majchrzyckiej.

– O Boże! Dlaczego u nas?

– Bo ćwierć wieku temu to był telefon Anatola Majchrzyckiego.

– No wie pani… Nic nie wiem o żadnym Anatolu, myśmy to mieszkanie kupili od Jerzego Brydziaka, a co przedtem, to już nie wiem. Tak dawno temu… O, była tu taka strasznie stara sąsiadka, ale ona umarła, więc też pani nic nie powie…

W tej kwestii nie miałam żadnych wątpliwości. Jeszcze sześć minut. Kolejny Majchrzycki, Stare Miasto, ósemka. Znów kobieta.

– Kogo? Brygidy Majchrzyckiej? A skąd pani ma nasz numer telefonu?

– Z książki telefonicznej.

– Bzdura! W książkach telefonicznych nie ma żadnych ludzkich numerów telefonów, same firmy i reklamy! Kto pani dał ten numer? Ta Brygida?

– Nie, ja właśnie szukam Brygidy…

– Brygida, rzeczywiście! Też mi imię… To już nie ma, kogo ten kurwiarz podrywać, tylko jakieś Brygidy?! Czy to u mojego męża pani ten numer znalazła? Kto pani w ogóle jest?!

– Bardzo stara gropa – zapewniłam ją pośpiesznie. – Nie znam pani męża, tej Brygidy też nie znam, ale może pani jednak słyszała o Majchrzyckich?

– W życiu nie! I nie chcę słyszeć! Łajdus, jakieś Brygidy na mnie nasyła…!

Wolałam się rozłączyć. Julita i Sobiesław przestali zajmować się sobą i nie odrywali już wzroku ode mnie. Jeszcze minuta. Ochota, ósemka…?

– Nie ma takiego numeru…

No to szóstka. Zlitowałam się nad sprzymierzeńcami.

– Nie ma takiej rzeczy, jakiej nie można załatwić przez telefon – wyjaśniłam, słuchając sygnału. – Ale ja mam wprawę z dawnych lat…

– Słucham, Majchrzycki – powiedział facet z tamtej strony.

O, mój Boże, nareszcie! Nagle odkryłam, że nie można też przez telefon paść człowiekowi na szyję.

– Uwielbiam pana! – wyrwało mi się. – Nie, przepraszam, ja nie zwariowałam, tylko szukam Majchrzyckich według starej książki telefonicznej i pan jest pierwszy, który się do tego nazwiska przyznaje. Istny cud!

– A… można wiedzieć, do czego pani Majchrzyccy?

– O, nic groźnego. Ściśle mówiąc, szukam pani Brygidy Majchrzyckiej, która dwadzieścia pięć lat temu mieszkała na Wiktorskiej. Mieszkała czy nie, w każdym razie podawała telefon pod tym adresem. Czy zna pan może taką osobę?

Zachwycający facet zastanawiał się przez chwilę, nie wnikając w głupie szczegóły, kim jestem, po co mi Brygida i tak dalej.

– Moment. To chyba jakieś dalekie pokrewieństwo… Coś mi się kiedyś obiło o uszy… Bożenko…!

Ani przez chwilę nie wątpiłam, że wzywa na pomoc żonę. Szmery w telefonie wskazały, że zgadłam świetnie. Słuchawkę przejęła osoba płci żeńskiej.

– O, proszę pani, to stara historia. I właściwie więcej plotek, niż czego i

– Znajomego człowieka – powiedziałam tajemniczo. – Tak naprawdę szukam znajomego pani Brygidy Majchrzyckiej, z dawnych lat, i tylko ona jedna może mi powiedzieć, kto to był, ten znajomy. Żeby zapytać, muszę ją znaleźć, nie?

– No, niby tak. Ale ja wątpię, czy pani ją znajdzie, bo jej nie ma. Wyjechała na zawsze gdzieś do Ameryki już ładne parę lat temu. Jej syn tam mieszka, a jak już pani chce plotki, to… ja zaraz sobie przypomnę… Coś było takiego, on się strasznie wzbogacił, spadek chyba dostał i ten spadek był w Ameryce albo może w Szwajcarii, ale to było jeszcze za starego ustroju. Same trudności z tego wynikły!

– A wie pani może, po kim ten spadek? – spytałam chciwie.