Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 38 из 58

– Po kimś takim… Wie pani, że nie wiem – osoba w telefonie nagle się zdziwiła. – Obijało mi się o uszy, ale ja wtedy miałam akurat własne kłopoty i nie zapamiętałam dobrze, ale… zaraz… Ja zadzwonię do jednej mojej znajomej, bo aż mnie pani teraz zaciekawiła, ona będzie lepiej pamiętać. A ten znajomy Brygidy Majchrzyckiej, to, kto?

Całą opowieść miałam już gotową w sobie.

– No właśnie, żebym to ja wiedziała! Właśnie dawno temu przy mnie pani Brygida kupowała taką rzecz, której nigdzie nie można dostać, dla kogoś i nie wiem, dla kogo, a strasznie mi na tym zależy, żeby pożyczyć albo, chociaż obejrzeć. Ten ktoś z pewnością to ma…

– A co to było takiego?

– Albumowe dzieło przyrodnicze z mnóstwem fotografii, takie dość specjalistyczne. Po angielsku, ale to bez znaczenia…

– Jakie dzieło?

Widać było, że facetka pyta ze zwykłej ludzkiej ciekawości, bez najmniejszych podejrzeń. Zakłopotałam się z lekka.

– Nie powiem pani dokładnie, bo pomyśli pani, że się wygłupiam. Przyrodnicze, dotyczące fauny, śladów obecności zwierzyny od karalucha po słonia, poprzez wszystkie ptaki. Bardzo mały nakład i nie miało wznowień, a jedyną osobą, o której wiem, że to ma, jest właśnie ten ktoś od pani Brygidy. Nawet, jeśli wymieniła nazwisko, ja go nie pamiętam, może nie dosłyszałam, no i tak szukam. Jestem pewna, że ona pamięta. Drogie było jak piorun.

– To pani znała Brygidę Majchrzycką osobiście?

– Znałam, zetknęłam się z nią na krótko. I w ogóle za granicą. Może istnieje ktoś znajomy, kto o niej coś wie?

– Pewnie, że istnieje. To ja zadzwonię do tej mojej znajomej i potem pani powiem, czego się dowiedziałam. Da mi pani swój telefon?

– Jasne, oczywiście, już mówię. Ma pani, czym pisać…?

Ostrzegłam ją, że z niecierpliwości też jeszcze będę dzwoniła, i odłożyłam słuchawkę. Julita i Sobiesław patrzyli na mnie w skamieniałym bezruchu. Zdaje się, że zaniechali nawet mrugania oczami.

– Na litość boską – powiedziała osłupiała Julita. – Co ty mówiłaś…?

– Jakie dzieło o śladach zwierzyny? – spytał nieufnie Sobiesław. – Fotograficzne? I ja o tym nic nie wiem?

– Oj, nie zawracajcie głowy – zirytowałam się. – O łajnie… znaczy, chciałam powiedzieć o odchodach. Nie wszystko wam jedno?

– I ptaki…?

– Jakie znowu ptaki, ptaki miewamy na przednich szybach samochodów, na tylnych też, i dzieło nam do tego niepotrzebne, zdaje się, że ptaków tam nie było, chyba że nieloty, ale nie pamiętam. Dzieło rzeczywiście istnieje, ma je Alicja, z tym, że wcale nie angielskie, tylko nasze. Coś przecież musiałam powiedzieć!

– A ona, co na to…?

Powtórzyłam im całą rozmowę. Otrząsnęli się z lekkiego szoku i jęliśmy rozważać osiągnięcie.

Pojawiła się szansa, że znajdziemy pierwotnego posiadacza tej drugiej, pomylonej zapalniczki, kłującej w oczy na moim salonowym stole. Od niego dowiemy się o jej dalszych losach, bo niemożliwe jest, żeby Brygida Majchrzycka kupowała ją dla pana Mirka, w owym czasie ucznia w szkole. Ta jakaś Bożenka potwierdziła plotkę o spadku i wychodziło na to, że mętne wspomnienia zaśmiardniętego ogrodu miały swój sens. Druga zapalniczka zdoła może doprowadzić do pierwszej, mojej, którą uparłam się odzyskać.

– Jak znam życie – powiedziałam proroczo – ta facetka dzwoni właśnie do swojej znajomej, o ile znajoma ma mniej niż sto lat. Co nie jest wykluczone. Do mnie już nie zadzwoni, bo pogawędka o spadku będzie długa i północ ona uzna za porę niestosowną. Na wszelki wypadek postawię sobie dzisiaj telefon przy łóżku.

– Czy nadal mam się doszukiwać wspólnych znajomych? – spytał Sobiesław. – Ciekawe, swoją drogą, z jakiego okresu te zwierzęce odchody, jeśli ja o tym nic nie wiem… Zaraz. Alicja…? I nie pokazywała mi tego…?

– Może akurat zapomniała, że ma, zajęta była, czym i

– Tobie się chyba coś stało – powiedział ostrożnie fotograf, usiłując nie być niegrzeczny. – Czy ty przypadkiem trochę się nie gubisz z pośpiechu?

Wólnicki przez chwilę się łamał.

– Zgadza się – przyznał dzielnie. – Pośpiechu się nie będę wypierał. Zależy mi… no, wiesz… Ale sam widzisz, ile mi tu gulgocze, nie ma, z kim pogadać, pierwszy raz tak zostałem jak idiota, teoretycznie powinien w tym siedzieć Mietek, razem ze mną, tymczasem Mietek uczepiony tej strzelaniny na Stegnach, Górski na urlopie…

– Za parę dni wraca, nie?

– Toteż właśnie – przyświadczył Wólnicki i na chwilę zamilkł.

Fotograf zrozumiał. Jasne, Wólnicki za wszelką cenę chce się wykazać przed powrotem Górskiego, no dobrze, nie musi mu tego tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy. Stąd pośpiech i kołowacizna, na którą zapadł. W porządku, ludzka rzecz, pogadać zawsze można, nie zaszkodzi.

– Wal, co tam masz – zaproponował.

Dopiero teraz, a i to nie od razu, Wólnickiemu zaczęło porządkować się w głowie. Z początku relacja wychodziła nad wyraz chaotycznie. Fotograf dopomógł.

– Skąd on wracał? – zapytał.

– Kto?





– Denat. Mówisz, że ledwo wrócił do domu, wlazł za nim sprawca. Z nim czy za nim, wsio ryba, a gdzie był przedtem, zanim wrócił?

Wólnicki milczał i gapił się na kumpla.

– No i popatrz, nie wiem. Gdzie był cholernik? Kompletnie to przeoczyłem, nie wydawało mi się ważne.

– Bo i pewnie nie jest – pocieszył go fotograf. – Ale dla porządku…

– Dla porządku powi

– Może, co nowego poderwał?

– Możliwe. Zaraz, co najmniej do pierwszej po południu, tak, tu mam… był u takiego jednego, w tenisa grali i nic więcej. Ogrodu mu nie robił. Odjechał stamtąd i nikt go później nie widział, dopiero wieczorem…

– Nie umył się nawet po tym tenisie? – skrytykował fotograf.

– Diabli wiedzą, może się i umył. Na obiad gdzieś pojechał? No i masz, na nowo wszystkich pytać, czy go gdzie nie widzieli? Skądś wrócił i tyle, po dużym błocie nie chodził, ale w końcu wrócił żywy, więc ostatecznie to jest sprawa wtórna.

– Ale ten ktoś z kim był, mógł razem z nim przyjechać i kropnąć go, nie?

– Niby mógł…

– Nie, moment, czekaj – zreflektował się fotograf. Na wykazywaniu się przed powrotem Górskiego zbytnio mu nie zależało, był, zatem znacznie przytomniejszy i rozgorączkowanie jego umysłu nie mąciło. – Ta donica, narzędzie zbrodni. Siostra ofiary mówiła… Ja umiem czytać i sklerozy nie mam… Więc ta siostra mówiła, że donica nie ich, to jak? Przynieśli ją ze sobą? Ty byś się nie spłoszył, gdyby za tobą jakiś nerwowy leciał i donicą potrząsał? Zastanów się!

Wólnicki nie musiał się zastanawiać.

– Tu masz rację, nie przyszli razem, czatował i wdarł się za nim…

– O, a nad tym przeleciałeś ze świstem. Jeden świadek, co prawda, ale jednak. Ten gość w gablocie, świadek widział, przyjechał, zaparkował i nie wysiadł. Co to za jakiś? Co za samochód? Zlekceważyłeś chyba?

– Fakt – przyświadczył Wólnicki ponuro. – Zlekce… a gówno. Zwyczajnie, nie zdążyłem. Materiału od groma i trochę, wszystkiemu nie daję rady.

– Nie dałoby się docisnąć?

– Kim? Ludzi mi brakuje. I tak się postarali, a teraz na mój widok po sraczach się chowają. Gdzie on ten obiad żarł, niech to piorun spali… Chyba sam skoczę do tego tenisisty…

– Czekaj no – zwrócił nagle uwagę fotograf. – Mówiłeś, że dwa motywy, albo ogród, albo baby. Ogród u tenisisty odpada, to gdzie baba? Po kiego grzyba do niego pojechał? Tak sobie, tylko dla sportu?

Wólnicki zagapił się na kumpla. Rzeczywiście, czy tam nie było jakiejś baby? Wywiadowca zaniedbał temat?

– Tym bardziej do niego pojadę – zadecydował. – Ale zanim, co, sam popatrz, kogo ja tu mam. Dwie listy, tu miłość, tu przyroda, prawie wszyscy mają alibi…

Fotograf rzucił okiem na długie spisy i skrzywił się od razu.

– Człowieku, co to ma być, żeński klasztor? A gdzie faceci od tych dziewuch? Nie przyleciał tam przypadkiem któryś mąż albo narzeczony lać gacha po mordzie? Musiała koniecznie taka panienka własnoręcznie? Sprawdziłeś, kto tam się przy każdej plącze? A i to, o, wykantowani na krzaczkach i rachunkach, to, co, jeden w drugiego pustelnicy? Żaden nie ma energicznej żony? – pomyślał chwilę, pokręci} głową z podziwem. – Ja tu widzę cztery dziedziny nawet pięć.

– Pięć…?

– A jak? Pierwsza, zdenerwowany hobbysta ogrodniczy. Druga, porzucona facetka. Trzecia, amant, gach, mąż, wszystko jedno, poderwanej facetki. Czwarta, ten pomór rośli

– Wielbiciele – rzekł kąśliwie i wytwornie Wólnicki, krzesząc z zębów kilka iskier – wszyscy, z wyjątkiem dwóch, sprawdzeni. I nie żadne tam uczuciowe pierepały, tylko rzetelne alibi, ja może wyglądam na idiotę, ale czasem rozum się do mnie odzywa. Z żonami pustelników ta sama sytuacja, umiejscowione wszystkie. Nie tak ich znów dużo, a jeśli było więcej zapłakanych klientów, nie ma sposobu ich odnaleźć. Jeszcze mi tylko jakaś Wiwien została i na razie dojść nie mogę, o co się czepia, różyczki i fiołki czy łóżko, bo z korespondencji same strzępy ocalały. Dzwoniłem, dom nie odpowiada, komórka wyłączona, wysłałem chłopaka, nikogo nie ma, sąsiedzi nic nie wiedzą, budynek krótko stoi, ludzie się nie znają. Ta Wiwien nazywa się Majchrzycka i nic mi z tego.

– Nie leży tam nieżywa…?

– Nie mieszka sama. Trzy osoby podobno.

– A tych dwóch bez alibi? Kto to taki?

– Jeden amant zakochanej panienki, lekceważąco traktowany, oraz jeden stary piernik w sile wieku, hobbysta ogrodowy. O, to ci, Henryk Węzeł i Antoni Majda, ich alibi sprawdzamy. Nie mam do nich przekonania.

Fotograf z całego serca chciał pomóc. Sprawa wydawała mu się jakaś dosyć beznadziejna, ale wyjście należało przecież znaleźć.

– A co mówią, że robili?

– Ten starszy poleciał na spacer dla zdrowia, a młodszy, amant, po kumplach się pętał, nikt tego nie poświadcza, same niepewności. Czekaj, jest jeszcze i trzeci, podobno spał w domu martwym bykiem, rodzina tak zeznała, na sprawcę byłby niezły, tyle, że z ogrodem dał sobie radę już pięć lat temu, więc emocje mu przyschły.