Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 36 из 58

Nieopisany mętlik poczynań rozjuszonej damy zmusił wywiadowcę do zwiększonych wysiłków i w końcu znalazła się sąsiadka, która widziała ją przed wejściem do budynku około ósmej trzydzieści, ale nie umiała powiedzieć, co dama robiła, wychodziła czy wracała. Mogła trzasnąć denata, a wielkie emocje symulować. Ogródka ani sekatora nie posiadała, wyłącznie kwiatki na balkonie, w grę, zatem wchodził motyw czysto uczuciowy.

Odciski palców na narzędziu zbrodni, poza jednym, nie wiadomo czyim, rzeczywiście źle wyszły. Układ ręki owszem, sposób trzymania rękojeści również, ale pozostałe linie papilarne okazały się rozmazane tak, że żaden sąd nie uznałby ich za dowód niezbity. Wólnicki sam przed sobą tę informację ukrył.

I już teraz wyraźnie poczuł, że pomoc umysłowa jest mu niezbędna. Górskiego zabrakło mu jak powietrza, ale tym bardziej zaciął się w uporze, rozwikła tę okropną sprawę sam, rozwikła, zanim Górski wróci, sam, sam…! No, może tak troszeczkę w towarzystwie. Pytanie tylko, czyim.

Prokurator w grę nie wchodził, wielkiego zainteresowania takim kameralnym przestępstwem nie przejawiał, na miejscu zbrodni w ogóle go nie było, raportów nie czytał, głównie zajęty był ochroną siebie samego przed zemstą zwartej grupy świeżo i przedterminowo zwolnionych z mamra bandziorów. Wólnickiemu kazał robić, co trzeba i cześć, zapowiadając przy tym, że wszystko ma być zapięte na ostatni guzik i żadnych wątpliwości sobie nie życzy.

Napatoczył się wreszcie komisarzowi fotograf i natychmiast wyszło mu, że jest to właśnie osobnik do narady najodpowiedniejszy.

Sobiesław na widok dziewczyny, z którą był umówiony, lekko zbaraniał. Zachwyt w nim wzrósł i, zadziwiająca rzecz, wyraźnie zmienił charakter, skojarzenie ze ślicznym robaczkiem zdecydowanie zbladło.

Za to okiem artysty wyłapał jakiś drobniutki fałsz nie pasowały mu włosy, błysnęła niepewność, czy ten kolor jest prawdziwy, on osobiście dołożyłby jej czarne. Albo prawie czarne. Chociaż… Może nie…? A co tam, niechby nawet miała zielone, i tak jest to urocza postać…

Urocza postać pojawiła się przed nim z komórką przy uchu.

– Tak – powiedziała. – Oczywiście. Właśnie się spotkaliśmy, zaraz go zapytam.

– O co? – spytał Sobiesław.

– O wszystko – odparła z energią Julita i wyłączyła komórkę. – W pierwszej kolejności o dawnych znajomych, Joa

Sobiesław poczuł, że trochę się gubi w treści komunikatu, ale nie wydało mu się to największą klęską życiową. Julita zdawała sobie sprawę, że mówi nieco mętnie, spróbowała ubrać myśl w słowa bardziej zrozumiałe, jednakże próba nie najlepiej wyszła. Sobiesław, który tak ogromnie przypominał brata zewnętrznie i tak ogromnie różnił się od niego wewnętrznie, i nie trzeba było wyrzucać go z domu, i należało nawet koniecznie, wręcz pod przymusem, nawiązać z nim współpracę, i chyba był od pana Mirka przystojniejszy…

Przyczajone na chwilę fluidy wystartowały i ostro wzięły się do roboty.

Ktoś kiedyś powiedział: „To nie do wiary, ile się zdąży zrobić, jeśli człowiek wstanie rano i od razu zabierze się do pracy."

Równie dobrze mogłabym powiedzieć: „To nie do wiary, ile się może zdarzyć w ciągu jednego dnia, jeśli zacznie się zdarzać od rana i wszyscy się trochę postarają."

Myślałam, że już będzie spokój i zostanę sobie z irytacją w jestestwie, niepewnością i gniotem żółtych kurczaczków, do jutra czekając niecierpliwie na wieści z zewnątrz, ale nic podobnego. O wpół do dziewiątej wieczorem zadzwoniła Julita, uprzednio napuszczona przeze mnie na znajomych pana Mirka.

– Słuchaj, czy możemy jeszcze teraz do ciebie przyjechać? To znaczy, ja z Sobiesławem. On sobie przypomniał tych znajomych, może coś z tego wyniknie?

– Głupie pytanie – odparłam grzecznie i poszłam sprawdzać, czy światła wokół domu są zapalone.

Przyjechali teraz już jednym samochodem, nie dwoma, z czego wynikało, że nie przewidują kłótni. Jeść, na szczęście, nie chcieli.

– Szczerze mówiąc, jedyną wspólną znajomą z ostatnich lat była Krystyna – wyznał Sobiesław, siadając przy salonowym stole. – Moja bratowa. Nie byłem na ich ślubie, ale trudno nie znać osoby, która przez parę lat mieszka w tym samym domu, nawet jeśli bywa się w tym domu rzadko. Trochę na dystans się trzymaliśmy, co nie przeszkadza, że zawsze ją dość lubiłem. Teraz widzę, że jestem zmuszony się gać bez mała do czasów dzieciństwa. No dobrze, sięgnąłem, Julita mnie zdopingowała.





Julita robiła w kuchni herbatę, stwierdziwszy, że kawy mają już po dziurki w nosie, a herbata u mnie jest lepsza niż w knajpie. Też byłam takiego zdania.

– On zna Alicję! – krzyknęła w kierunku salonu.

– Wiem – przyznałam się. – Dziś z nią rozmawiałam. To stąd ci znajomi, prawie w jej oczach ktoś kupił tę drugą zapalniczkę. Majaczy nam się, że mogła to być niejaka Brygida Majchrzycka.

Sobiesław zdziwił się nieco i zmarszczył brwi.

– Majchrzycka? Ja znam to nazwisko. Zaraz, to dawno, chyba sprzed dwudziestu lat… Ktoś… Ale to nie Majchrzycka, tylko Majchrzycki, już wiem! Taki gówniarz, młodszy ode mnie parę lat, szkolne czasy, o ile pamiętam, mocno rozrabiał i tylko, dlatego dawał się zauważyć, bo co taki pętak obchodzi prawie dorosłego faceta.

Julita przyszła z herbatą, z szalonym naciskiem zażądałyśmy szczegółowych wspomnień o rozrabiającym Majchrzyckim. Sobiesław wysilił pamięć.

– Przed maturą już byłem, a on w pierwszej klasie. Przypominam sobie chyba taką scenę w szkole, z okna widzieliśmy. Te szczeniaki na dziedzińcu coś miały… Zabawka z gatunku Mały Chemik, Mały Fizyk, Mały Podpalacz, samolocik odrzutowy czy rakieta, coś w tym rodzaju. Nie ma chłopaka, żeby nie popatrzył. Puścili to. Możliwe, że mi się myli z katastroficznymi filmami grozy, bo to zaczęło latać, ściśle biorąc, najpierw chyba wybuchło, a potem ruszyło i zdemolowało połowę terenu. Poszły szyby w sali gimnastycznej, poszedł śmietnik, rozszarpało część ogrodzenia, odżałować nie mogłem, że nie miałem aparatu w ręku… fotograficzny mam na myśli… i chyba dlatego zapamiętałem, jako straconą okazję. Mały Majchrzycki to przyniósł i całą klasę podpuścił, nazwisko grzmiało w powietrzu, Majchrzycki i Majchrzycki, stąd moja wiedza.

– Wylali go?

– A skąd. Poszło na karb doświadczenia z fizyki, odrabiał zadaną lekcję. Tam była, zdaje się, instrukcja obsługi, puszczać w otwartym terenie, najlepiej wielka łąka nad wodą, ale instrukcję te gnoje zlekceważyły.

Sobiesław zamilkł i napił się herbaty. Z nagłą uwagą przyjrzał się niezbyt bujnej passiflorze, widocznej na oknie za firanką.

– I to wszystko o Majchrzyckim? – spytała Julita z naganą.

Sobiesław się, czym prędzej zmobilizował, porzucając zainteresowanie kwiatkiem.

– Gdzież tam, było więcej. Mętnie pamiętam, bo w końcu maturę zdałem i straciłem chłopaczka z oczu. Ale zdaje się, że raz przyniósł bumerang, prawdziwy, australijski, i przygruchał nim w łeb nauczycielce, zdaje się, że matematyki, a raz zasmrodził całą szkołę doświadczeniem chemicznym. Ciągle to były eksperymenty naukowe, a on wcale nie był niegrzeczny, tylko upiornie żywy i wściekle pomysłowy. Cokolwiek działo się w szkole, padało na niego, ale jakoś się trzymał. Chyba dobrze się uczył albo, co. Obiło mi się o uszy, nie pamiętam, przy jakiej okazji, że wielki spadek go czeka, wzbogaci się i zamierza podróżować po świecie, tropiąc, co głupsze wynalazki. Co się z nim dalej stało, nie mam pojęcia i teraz już bym musiał konfabulować.

– Nie trzeba – powiedziałam w roztargnieniu, bo zajął mnie ów oczekiwany spadek. Pasował do sceny omawianej z Alicją, zielsko zielskiem, niechby i śmierdzące, ale czy tej zapalniczki nie kupowała przypadkiem matka małego Majchrzyckiego? Zasługiwała się spadkodawcy dla przyszłości syna…

Podniosło mnie. Przypomniałam sobie, że zamierzałam obejrzeć starą książkę telefoniczną, znaleźć adres i kawałek po kawałku dojść do współczesnych Majchrzyckich. Zostawiłam dwoje wspólników własnemu losowi i udałam się do pracowni.

Tempo musieli wzięć ekspresowe, bo jedenaście minut później byli już w najdoskonalszej komitywie, a porozumienie między nimi kwitło. Zaczęłam odczuwać lekki podziw dla Sobiesława, jak on to zrobił, żeby nie nadepnąć Julicie na charakter? Najwidoczniej ani nie żądał od niej żadnych decyzji, ani nie wyskakiwał z własną inicjatywą, ani nie walił salwami propozycji, a każdy z tych sposobów działania zraziłby ją niechybnie i nieodwracalnie. Tymczasem nic z tego, promieniała radosnym nastrojem. Zdolny chłopiec.

Jedenaście minut zaś niezbędne mi było do stwierdzenia, że starych książek telefonicznych należy szukać w komórce, gdzie znajdowało się wszystko. Maszyna do szycia i świecidełka na choinkę, foliowe opakowania i kamionkowa baryła na kiszone ogórki, ogromny wazon ozdobny i torby z zaniedbanymi Maserami, zasobniki z nićmi i wszelka i

Nie czułam w sobie dostatecznego entuzjazmu, żeby własną ręką tam sięgać i zażądałam pomocy od osób młodszych i sprawniejszych fizycznie. Osoby poluzowały nieco fluidalne więzy i pośpieszyły na wezwanie. Zdaje się, że ich aktualny stan ducha przyjąłby chętnie nawet polecenie uprzątnięcia zaniedbanego chlewu.

W spisie telefonów Majchrzyccy istnieli, owszem, całe cztery sztuki, trzech facetów i jedna baba, ale nie Brygida, tylko Elżbieta. Nie zraziło mnie to, telefon mógł być zarejestrowany na męża, ojca, brata, byle, jakiego krewnego płci męskiej, względnie na mamusię czy teściową. Otrzymany od Alicji numer należał do Karola Majchrzyckiego, zamieszkałego przy Wiktorskiej, i tam zapewne dwadzieścia pięć lat temu mieszkała Brygida. Obecnie ów numer musiał posiadać z przodu szóstkę albo ósemkę, adresy Majchrzyckich mogły się pozmieniać, ale może nie? Kto ich tam wie, czy nie siedzą kamieniem w starych miejscach?