Страница 27 из 39
– Dobry wieczór, panie Favier!
Średnio młody Favier drgnął, otworzył oczy, spojrzał i natychmiast zacisnął powieki. Potem uchylił je ostrożnie, znów spojrzał i na jego twarzy ukazał się wyraz tak śmiertelnego przerażenia, jakiego chyba nigdy żaden mężczyzna w dziejach świata nie doznał na widok młodej i, bądź co bądź, niebrzydkiej kobiety, nie trzymającej w rękach żadnego morderczego narzędzia.
– Święty Piotrze – wymamrotał. – Jakże to…? Nic prawie nie piłem… Pierwszy raz w życiu…
Zamrugał oczami, przymknął lewe i popatrzył na nas prawym. Następnie powtórzył operację z drobną odmianą, zasłonił sobie prawe i popatrzył lewym. Stałyśmy tuż obok niego, zaabsorbowane własnym problemem, nie zorientowałyśmy się od razu, o co mu chodzi, dopiero kiedy pochylił się ku przodowi i tknął palcem Krystynę, trafiając ją w żołądek, dotarło do nas.
– Ta jest prawdziwa – mruknął pod nosem. – Tamta nie…
Machnął ręką, odpędzając moje widmo. Stało się jasne, że widzi podwójnie, upił się zatem po raz pierwszy w życiu. Mogłyśmy wyprowadzić go z błędu, ale nie było to nic pilnego. Przysunęłyśmy sobie jeszcze dwa krzesła i usiadłyśmy obok niego.
– No, panie Favier, pan nas zna, prawda? – powiedziała Krystyna. – Jesteśmy z zamku.
Favier na razie nie odzywał się do nas. Pilnie przyjrzał się słupkom własnego, walącego się nieco, ogrodzenia, potem obejrzał pień kasztana, z uwagą popatrzył na flaszkę i szklankę, wszystko niewątpliwie było pojedyncze, ośmielił się zatem zwrócić wreszcie wzrok na to coś podwójnego. Jedną babę w dwóch osobach.
– Jaśnie pani… – zaczął i urwał. Nie wytrzymał, pochylił się do przodu i pomacał nas obie równocześnie, mnie chwytając za kolano, a Krystynę za rękę. – Jaśnie pani jest jedna czy dwie? Ja jestem trzeźwy czy pijany?
– Jest pan trzeźwy, a nas jest dwie – odparłam uprzejmie. – Nigdy w życiu pan nie był pijany i dlatego narwał się na pana ten głupek z Ameryki.
– Podobne jesteśmy po prostu – dodała Krystyna pobłażliwie. – Bliźniaczki. Niech pan nie zwraca uwagi i niech pan powie, co ten kretyn opowiadał.
Ulga, jakiej nieszczęśnik doznał na tle własnego pijaństwa, była tak wielka, że pozbawiła go wszelkich hamulców. Nie wiadomo, czy powiedziałby nam cokolwiek, gdyby nie to straszliwe zaskoczenie. Teraz, wyzwolony z obaw i radosny, zachichotał złośliwie i lunął z niego potok zwierzeń.
Otóż ten cep, Amerykanin, piątej butelki nie wytrzymał, jak mu się gęba rozwarła, tak zamknąć jej nie dał rady. Wszystko wygadał. Jego pradziadek do Ameryki przyjechał z Francji jeszcze dobrze przed pierwszą wojną światową. Jubiler to był i jubilerstwem się zajął, teraz po nim wielką firmę mają, ale odżałować nie mógł jednego. Jego ojcu opowiadał, pradziadek znaczy, że tu, we Francji, bezce
W tym miejscu szok mu minął i potok wysechł gwałtownie. Zamknął gębę, nalał sobie wina i wypił, zaskoczony sobą tak, że nawet nie poczęstował dam. Damy nie były drobiazgowe, opowieść usatysfakcjonowała je dostatecznie i niczego więcej nie chciały.
– No i popatrz, gdyby ścierwo powiedziało to wszystko prababci, może ten cholerny diament leżałby już w sejfie – powiedziała gniewnie Krystyna w drodze powrotnej. – Prababcia dysponowała większą wiedzą ogólną niż my, nie wszystko przecież zapisała, zorientowałaby się może, gdzie szukać…
– Prababcia była jedna – zwróciłam jej uwagę. – Przysięgnę, że jednej nie powiedziałby ani słowa. Zauważ, jak go zamurowało, ledwie przyszedł do siebie.
– Musiał go Heaston nieźle postraszyć…
Kamerdyner czekał na nas, płonąc ciekawością i usiłując to ukryć pod powierzchnią służbistej sztywności. Na werandzie jednakże stała na stole nowa butelka wina i dwa kieliszki. Kazałam natychmiast przynieść trzeci.
Przyniósł posłusznie i usiadł z nami po nieco już krótszym oporze. Historyczna sensacja przebijała nawet wieloletnią tresurę.
– Powiedział nam wszystko, co usłyszał od tego bęcwała – oznajmiła Krystyna od razu, nie trzymając wiernego sługi w niepewności. – Nareszcie wiemy, o co tu chodzi i skąd te podchody. Rzeczywiście, chcą znaleźć zaginiony klejnot, pradziadek tego barana rości sobie prawa do niego, to znaczy rościł, bo sądzę, że już nie żyje. Uciekając do Ameryki podobno zostawił tę rzecz tutaj, we Francji…
– Ale muszę Gastona rozczarować – wtrąciłam z westchnieniem. – Za co bardzo przepraszam. Myśmy na początku wcale nie szukały żadnego klejnotu, tylko recept zielarskich, które znajdowały się w bibliotece. Byłyśmy do tego zmuszone…
Streściłam mu testament prababci, byłam zdania, że należy mu się pełne wyjaśnienie. Krystyna mnie wspomogła, podzieliwszy widocznie moje zdanie. Następnie, wyjrzawszy przez okno i stwierdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, posunęłam się dalej, wyjawiłam kolejne odkrycia i nadzieje w kwestii owego klejnotu, sukcesywnie rosnące. Zapewniłam, że wedle dokumentów rodzi
Zmierzchła z początku twarz wiernego kamerdynera rozjaśniała się stopniowo.
– Zatem, proszę jaśnie panienek – rzekł w końcu, podnosząc się z krzesła – jestem zupełnie pewien, że jeszcze za życia ujrzę tę rzecz. Czy przynieść więcej wina?
– Tak – odparła Krystyna stanowczo. – Bardzo prosimy.
Wiadomość, że Iza przyjechała do Warszawy, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
Iza była moją najbardziej nielubianą przyjaciółką i odznaczała się tym, że jeszcze od szkolnych czasów z maniackim uporem usiłowała podrywać moich chłopaków. Nie interesowali jej i
– Słuchaj, ona mówi, że ta suka owdowiała i siedzi na strasznej forsie – powiedziała moja siostra nerwowo, odrywając mnie od hinduskich dupereli, które usiłowałam oczyścić z kurzu i wycenić. – Przyjechała i kręci się koło Pawła. Jak dotąd, mało ukręciła, bo Paweł dopiero co wrócił skądś tam, ale strzeżonego i tak dalej. O interesowność jej nie posądzi, to odpada, ona się tarza w złocie.
Miedziany dzbanek z brzękiem wyleciał mi z rąk. Krystyna podniosła go odruchowo i razem z tym dzbankiem zaczęła latać po pokoju, kontynuując sprawozdanie.
– Ja w ogóle wracam, to znaczy nie wiem, czy całkiem, może tu wrócę, ale wracam. Andrzej wytrzymał dwa miesiące, a teraz go niesie. Muszę mu zawieźć plon po prababci, inaczej krewa, może kocha także i mnie, ale więcej kocha himalajskie zielsko, niech to cholera. Mówiłam, żeby tu przyjechał, ale powiada, że to ostatnia chwila na jesie
Zatrzymała się nagle i popatrzyła na mnie pytająco, tuląc dzbanek do łona. Ogłuszona własną komplikacją, spróbowałam oprzytomnieć.
– W rękach trzymasz w tej chwili jakieś dwa tysiące dolców – odparłam z rozgoryczeniem. – Czekaj, ja też jadę. Sprzedaż tych rzeczy musiałaby potrwać, a Izunia, nie ma obawy, weźmie dobre tempo. Pewnie przywiozła rolls-royca ze złotymi klamkami… Poza tym, szkoda mi tego…
Krystyna z lekkim roztargnieniem obejrzała dzbanek i odstawiła go na komodę.
– Nie odebrałyśmy z sejfu biżuterii przodków – przypomniała.
– Biżuterii też byłoby nam szkoda, zapewniam cię.
– Może jest tam coś ce
Podniosłam się z krzesła, bo wreszcie przestałyśmy używać podłogi, jako jedynego siedziska. Już zaczęłam myśleć konstruktywnie. Zamierzałam pierwotnie zrobić tu porządek, posegregować antyki, przymierzyć się do ewentualnej sprzedaży, ale wszystko to było dla Pawła. Bogata i wolna Iza stanowiła zagrożenie śmiertelne, wreszcie kobieta, która jego forsę może mieć gdzieś, skusi go, a mnie tam nie ma, żadnej zapory… O nie, tego to ja tak nie zostawię! Też jadę natychmiast, byle jakoś racjonalnie…
– Zabieramy kapelusz – rzekłam stanowczo. – Musimy jechać przez Paryż, trzeba zrobić przelew na konta. Trochę weźmiemy gotówką…
– Dużo gotówką, bo przelew długo idzie.
– …i rzucimy okiem na te rodzi
– Ale żadnego nocowania! Mam gdzieś kamienice prababci! Ruszamy od razu i jedziemy jednym ciągiem!