Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 26 из 39



– Jezus Mario – mruknęła Krystyna niemal ze zgrozą. – Chyba pójdę po drugą butelkę…

Powstrzymałam oboje, bo kamerdyner na te słowa też się ruszył.

– Spokojnie, jeszcze mamy prawie całe pół. Niech Gaston kontynuuje, bardzo proszę, to cudowna opowieść.

W tym momencie nadleciał jakiś cholerny ptaszek, usiadł na gałęzi tuż przy otwartym oknie werandy i zaczął się drzeć przeraźliwie. Gaston coś powiedział, ale nie dało się tego słyszeć.

– A sio!!! – wrzasnęła Krystyna okropnie.

Ptaszek przekrzywił główkę, popatrzył na nią czarnym koralikiem, ćwierknął i znów zaczął się drzeć, nie mając najmniejszego zamiaru odlatywać. Nagle poczułam, że z serca nie znoszę przyrody żywej, zerwałam się od stołu, runęłam do okna i machnęłam energicznie tym, co trzymałam w ręku. Kieliszkiem wina, którego resztki wychlupnęły na zewnątrz. To się wreszcie draniowi nie spodobało, odleciał z wyraźną urazą.

I równocześnie coś zaszeleściło pod oknem. Jakby zwierzę w suchej trawie. Wychyliłam się gwałtownie i ujrzałam jakiegoś chudego chłopaczynę, przytulonego do muru. Spojrzał na mnie, zdetonowany, ale wcale nie przestraszony, jakby się chwilę zastanawiał, po czym szmyrgnął błyskawicznie za narożnik werandy, niknąc z moich oczu.

A jednak kamerdyner zdążył. Nagle znalazł się obok mnie, też wychylony, i popatrzył za chłopakiem. Po czym comął głowę do wnętrza.

– A otóż to właśnie – rzekł uroczyście.

Bez słowa Krystyna poderwała się, wypadła do zamku biegiem i wróciła, zanim zdążyliśmy usiąść z powrotem, z tym że teraz usadziłam wiekowego sługę przy samym stole. Patrzeć nie mogłam, jak się gimnastykuje sięgając po kieliszek, ce

– To, w czym rzecz, należy uczcić – oznajmiła stanowczo. – Bez względu na to, co to jest.

– Otóż to – przyświadczył jakby kamerdyner. – Leonek Bertoiletta, oberżysty, bo jaśnie panienki mało bywają i mogą tego nie wiedzieć. Podsłuchiwał.

Brzmiało to jakoś tak, że nawet nie umiałyśmy sprecyzować żadnego pytania. Gapiłyśmy się na niego intensywnie i okazało się, że to wystarczy.

– Będę jednak mówił po kolei, jeśli jaśnie panienki pozwolą…

– Tak – zgodziłam się z szalonym naciskiem.

– Zatem, za moich czasów, a młody wtedy byłem bardzo, dwadzieścia dwa lata miałem zaledwie, krótko to było przed drugą wojną, zmarła szczęśliwie…

Zająknął się nagle i chyba ugryzł w język. Po krótkim namyśle podjął z wyraźną determinacją:

– Zmarła ówczesna hrabina Maria-Luiza i nastała jaśnie pani Karolina. Bałagan w zamku panował okropny, moja matka tym się gryzła i może ze zgryzoty wcześniej poszła na tamten świat. Nieboszczka hrabina Maria-Luiza skąpa była, co tu ukrywać, do niemożliwości i chociaż lasy jeszcze mieliśmy, palić nie pozwalała, aż mróz chodził po sypialniach. Raz woda w rurach zamarzła i wtedy wreszcie trochę się opamiętała. Świeć Panie nad jej duszą… Jaśnie pani hrabina Karolina zaczęła robić porządek, moja matka, jeszcze żywa, pomagała jej w tym, no i zdarzyło się, że jaśnie pani do niej rzekła: „Gdybyś, Klotyldziu, natknęła się gdzieś na taki stary żółty sakwojażyk, nie dotykaj go, tylko powiedz mi o nim. Może się tu gdzieś poniewierać, a to pamiątka”. I tyle. Więcej na ten temat mowy nie było. Ale że jaśnie pani hrabina szukała, to wiem na pewno, bo niejeden raz widziałem na własne oczy, jak sprawdzała po szufladach i komodach…

Krystyna nagle uniosła kieliszek.

– Gastonie – powiedziała uroczyście – Wasze zdrowie! Obyście żyli szczęśliwie jeszcze co najmniej sto lat.

Życzenie było może nieco na wyrost, ale kamerdyner odpowiedział z galanterią.

– I wzajemnie, zdrowie jaśnie panienek! Otóż, wracając do rzeczy, czytać umieli tu wszyscy i z gazet było wiadomo, że ów jakiś podejrzany, co się okazał niewi

Urwał na chwilę, napił się wina i popatrzył na nas z wyraźnym triumfem. Mogłyśmy mu powiedzieć, gdzie w tej chwili znajduje się żółty niegdyś sakwojażyk, ale chłonęłyśmy relację tak, że na gadanie własne nie starczało miejsca. Wyraźnie było przy tym widoczne, że on ciągle do czegoś zmierza i jeszcze to nie koniec rewelacji.

– No i ostatnimi czasy zaczęło się – podjął.

– Parę lat temu, jeszcze dobrze przed śmiercią jaśnie pani Karoliny, przyjechało tu dwóch. Ten Amerykanin i jeszcze jaki drugi, też z Ameryki. Głównie ten drugi, starszy, z jaśnie panią rozmawiał, a ja wiem, że chciał zamek kupić ze wszystkim. A ten młodszy, co był tu i teraz, węszył. Znajomości nawiązywał, dawnej służby szukał, wino stawiał komu popadło. I jeden raz się naciął. Proszę jaśnie panienek, bardzo przepraszam, czy nie szkoda tego wina dla kamerdynera…?

– Nikt na nie więcej nie zasługuje niż wy, Gastonie – odparła Krystyna stanowczo, dolewając mu bez żadnych oznak skąpstwa.



– Słuchamy dalej – podsunęłam zachęcająco. – W życiu nie słyszałam nic równie pięknego.

Kamerdyner skłonił się elegancko i wrócił do tematu.

– Jest tutaj jeden taki, który jeszcze nigdy w życiu nie był pijany, ale udawać potrafi doskonale. Favier niejaki, w oberży usługuje, a jego ojciec dawnymi czasy służył u nas. Naprawiać umiał wszystko, czy to zamki, czy krany, a nawet elektryczne instalacje, czy zegary, czy drewno, czy cokolwiek, cały czas miał robotę, bo po pani hrabinie Marii-Luizie wszystko się sypało. Umarł krótko przed tymi Amerykanami, ów młodszy zaś uczepił się jego syna. Pierre Favier i połowy tego, co ojciec, nigdy nie potrafił, ale do różnych usług bardzo się nadaje, a od ojca mógł dużo słyszeć. Amerykanin tak pewnie myślał, bo spróbował go upić i wywlec z niego, co wie, a skutek był taki, że sam się upił strasznie, młody Favier zaś tylko udawał. I nie Amerykanin od niego, ale on od Amerykanina wszystkiego się dowiedział.

Bardzo to jakieś były ważne rzeczy, o których jaśnie panienki też powi

Zamilkł tak nagle, z wielką satysfakcją popijając wino, że przez długą chwilę milczałyśmy również. Przypomniały mi się zapiski prababki.

– Na litość boską, dlaczego Gaston nie powiedział tego prababci Karolinie?! – wykrzyknęłam z wyrzutem.

– Ponieważ, proszę jaśnie panienki, wiem o tym od wczoraj – oparł kamerdyner spokojnie. – O tym pijaństwie, znaczy. Ten głupi Favier nigdy o tym nie gadał, dopiero wczoraj, ni z tego, ni z owego, złapał mnie, przyszedłszy do zamku, i powiedział, że skoro dostałem po głowie, mam chociaż prawo wiedzieć dlaczego. I opowiedział, jak tamten upijał go i pytał, i sam się wygadał. Ja też pozwoliłem sobie od razu jaśnie panienki powiadomić. Na wszelki wypadek.

Krystyna oprzytomniała pierwsza, chociaż wcale nie byłam pewna, czy zupełnie.

– Gastonie – rzekła podniośle – to są informacje niezmiernie ważne. Coś o tym słyszałyśmy, ale niejasno, teraz widzimy, że wszystko prawda. Nie wiem, jak możemy się wam odwdzięczyć…?

Jak się okazało, kamerdyner na ten temat miał pogląd wyrobiony.

– Gdyby istotnie sprawa szła o jakiś wielki klejnot – powiedział skromnie – i gdyby jaśnie panienkom udało się ów klejnot odnaleźć, chciałbym go przed śmiercią zobaczyć na własne oczy. Nic więcej.

– To macie u nas jak w szwajcarskim banku…

Nagle otrzeźwiałam bardziej niż moja siostra.

– Zaraz – powiedziałam – a co robił tutaj ten chudy gówniarz? Powiedzieliście na jego widok, że to jest właśnie sedno rzeczy…?

Kamerdyner, dumny z siebie i upojony obietnicą Krystyny, jakby się przecknął i wrócił do świata.

– A, właśnie! To też mi powiedział młody Favier. Otóż Amerykanin przed wyjazdem skaptował sobie pomocników. Tego Leonka opłacił, żeby penetrował i podsłuchiwał wszystko, a szczególnie patrzył jaśnie panienkom na ręce. Leonek wkręci się wszędzie, ciągle go tu widywałem, ale nie chciałem jaśnie panienek deranżować. Jednak od wczoraj widzę, że trzeba.

– Sądzę, że przede wszystkim trzeba pogadać z tym młodym Favierem – zaopiniowała Krystyna z energią, całkowicie już wróciwszy do równowagi. – Gdzie go możemy znaleźć?

– Jak nie w oberży coś robi, to na pewno jest u siebie. O tej porze, tak przed zachodem słońca, powinien być w domu. Mieszka zaraz za krzyżem, gdzie przy drodze taki wielki kasztan rośnie.

– Myślicie, że nam coś powie?

– Tego nie można być pewnym. Ale kto wie…?

Zostawiając kamerdynera przy resztkach wina, biegiem opuściłyśmy siedzibę przodków.

Przy całej zamkowej robocie nie zwracałyśmy uwagi na to, jak wyglądamy, jednakowo czy różnie. Obie z upodobaniem ubierałyśmy się na zielono, bo był to kolor wyjątkowo dla nas twarzowy. Przez czysty przypadek miałyśmy akurat na sobie prawie identyczne kiecki, Kryśka zieloną w białe paski, ja zaś białą w zielone paski. Gdyby zrobić z tego jeden kostium, wypadłaby szalenie elegancka całość. Przejęte opowieścią kamerdynera, nie miałyśmy teraz głowy do garderoby i nie zajmował nas ten problem.

Wiedziałyśmy, gdzie stoi krzyż i gdzie rośnie wielki kasztan, penetrację terenu przeprowadziłyśmy w dzieciństwie i do tej pory nam w pamięci została. Trafiłyśmy jak po sznurku. Dawna oberża, rzecz jasna, obecnie była małym prywatnym hotelikiem.

Młody Favier, na oko mniej więcej czterdziestopięcioletni, siedział przed domem na ogrodowym krześle, przy ogrodowym stoliczku, i pociągał wino z oplecionej flaszki. Promieniowała z niego błogość, drzemał zapewne, bo oczy miał przymknięte. Nie miałyśmy cierpliwości czekać, aż się przecknie sam z siebie, obudziłyśmy go bez żadnych skrupułów.