Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 45 из 49

– A ten bałwan to, kto?

– Chrzestny Piotrusia, taki daleki kuzyn mojego nieboszczyka męża, dwudziesta woda po kisielu, Romek Wystrzyk się nazywa. Szczęście jeszcze, że krótko siedział i żadnego z tych swoich dowcipów mi tu nie wywinął.

– Może pani tę wizytę opisać szczegółowo?

Pani Peter nie tylko twarzą, ale wręcz całą sobą okazała niechęć.

– Akurat Wiesia mu otworzyła, moja sprzątaczka, bo ja sama nie wiem, może bym powiedziała, że mnie nie ma, jej to do głowy nie przyszło. Do pokoju wszedł, jak się mam, powiedział, kawy się napił i tyle. Tak sobie wpadł, bo akurat był obok i zaraz leci, bo się śpieszy. O, zaraz, nie wytrzymał, żeby mi przyjemności nie zrobić, zestarzałam się, powiada, peruka by mi się przydała i na co mi tyle tej wełny, na wyściółkę do trumny chyba, ale przedtem jeszcze spytał, ile czasu na jeden kilim potrzebuję i głupio się śmiał. Baran grzmiący!

Siedząca dotychczas jak mysz pod miotłą pielęgniarka wkroczyła.

– Niech się pani nie denerwuje, bo się pani za bardzo ruchliwa robi. Jeszcze jutro musi pani spokojnie przeczekać, pojutrze, jak pani chce potańczyć, proszę bardzo, ale nie teraz – odwróciła się do Górskiego i popatrzyła surowo. – Jakieś przyjemniejsze tematy proszę poruszać, nie drażnić mi pacjentki!

– Jeszcze tylko jedno, pani pozwoli… kiedy dokładnie ta wizyta nastąpiła?

Mamusia Piotrusia Pana znieruchomiała i skupionym wzrokiem wpatrzyła się w pejzażyk zimowy, wiszący w nogach jej łóżka. Obliczała w myśli, po czym zaczęła obliczać na głos. Górski również liczył w pamięci i razem im wyszło, iż uroczy tatuś Ewy Marsz odwiedził powinowatą dokładnie w dniu wykoszenia Zamorskiego.

– O której godzinie? – spytał Górski z naciskiem.

– Jakoś tak w środku dnia. Koło południa. Zaraz, niech pomyślę. Bo tak mnie zezłościł, że coś w końcu zapomniałam zrobić… Wiem, kotleciki, mięso rozmroziłam i potem mi się zaśmiardło, znaczy blisko dwunastej musiał być, parę minut po. A co…?

– Nic. Zgadzałoby się. Tylko ciągle sensu uchwycić nie mogę. Ale przeszukanie, niestety, będzie niezbędne, postaramy się jakoś ulgowo…

Przeszukanie, kulturalne acz fachowe, mamusia Piotrusia Pana, wbrew obawom syna, powitała jak miłą rozrywkę, bardzo dla niej użyteczną, bo przy okazji znalazło się specjalne drewienko do cięcia wełny, które jej już dawno zginęło. Z góry zapowiedziała, iż taki przedmiot gdzieś tu powinien się znajdować, prosi, zatem o zostawienie go na wierzchu. Prośbę spełniono, nie było powodów, żeby nie, a drewienko, jak się okazało, leżało sobie spokojnie w grzbiecie ogromnego albumu, pełnego fotografii rodzi

I

Buńczuko – piernaczo – buzdygan błyskawicznie potwierdził się jako narzędzie zbrodni, na którym ślady po denacie Zamorskim dało się dostrzec prawie gołym okiem. Sprawca najwidoczniej nie próbował nawet szorować go wrzącą wodą i mydłem. Zadbał tylko o daktyloskopię, zamiast odcisków palców zostawił odcisk rękawiczki skórzanej, dość wiekowej i podniszczonej, która dokładnie zatarła znacznie starsze ślady palców. Zniweczyła nadzieję wykrycia, kto wywlókł go skądś i umieścił przy drzwiach w niewiadomych celach.

W zachwyconej sensacją mamusi Piotrusia Pana nastąpił wyraźny skok ku pełni zdrowia.

Relacje z tej drugiej strony księżyca uzyskałam z trzech stron, prawie równocześnie.

– Joa

– Miał rozmawiać z moim znajomym gliniarzem – odparłam uczciwie. – Pewnie rozmawiał, nie znam rezultatów. Powiedział coś?

– Żeby…! Głównie chichotał, trochę jak obłąkany. Ja się boję wariatów. Ale może przypadkiem wiesz, dlaczego on był i jest taki wściekle zdenerwowany?

– Przypadkiem się domyślam, chociaż nie wiem, czy trafnie. Mówił cokolwiek pomiędzy chichotami?

– Pojedyncze słowa. Czasem się rozpędzał do połowy zdania.

– Możesz coś zacytować?

– Nie wiem, czy zdołam dokładnie – Miśka skupiała się przez chwilę. – O, jaskrawy cynober, na przykład. Głupek. To było chyba o sobie… Słyszeć, cha cha. Miałem nadzieję, właściwie tylko nadzieje, powiedział, ale raczej wywnioskowałam z tego nadzieję, a nie nadzienie. Bystrzak. Skurwysyn. Mamusia ma błyski… popatrz, to było całe zdanie! Podrzucił. Nie wierzę. Niemożliwe. „Niemożliwe” powtórzył parę razy.

Zaczęłam strasznie myśleć. Wiedziałam przecież, co robi mamusia Piotrusia Pana i wiedziałam, po co Górski tam poszedł. Skojarzenie błysków mamusi z jaskrawym cynobrem było łatwe, z autopsji znałam takie eksplozje kolorystycznych natchnień, ale jak to się miało do plotek Jaworczyka…?

– Kawalątko mam, ale może coś jeszcze?

– Łatwizna, powiedział jeszcze, na patelni podane, to z tych dłuższych wypowiedzi, wszystkich cha – cha i chi – chi już ci nie będę powtarzać, o, wybrakowany rekwizyt, aż się przy tym usmarkał ze śmiechu, słuchaj, ja jestem przerażona!

– To nie bądź – poradziłam i jasnowidzenie zapukało mi gdzieś w głębi. – Czy nie było ani słowa o znalezieniu czegoś?

– Czekaj, moment. Jak to, przecież ci mówię, na patelni…

– Coś po drodze zaniedbujesz.

– Zaraz. Nie – szukać – chi – chi. Wyszło mu jedno słowo. To mogło być o znajdywaniu?

– I wybrakowany rekwizyt, powiedział?

– Jak Boga kocham!

Jasność nadziemska mnie olśniła.

– Znaleźli narzędzie zbrodni…!

Był to absolutnie mój prywatny wymysł i zapewne pobożne życzenie, może materiał do następnej książki, ale z drugiej strony usłyszałam jęk Miśki, zmieszane charkoty i zaraz potem głos Piotrusia Pana.

– Pani Joa





Uważałam za niezbędne przerwać ten potok.

– Cicho!!! Zaraziły pana obie, Miśka i Lalka. Będę zadawać pytania!

– Tak… Oczywiście… Proszę bardzo…

– Górski był?

– Jasne. Przecież z tego…

– O Jaworczyka pytał?

– Jasne. Wszystko mu…

– Oprócz tego znalazł coś?

– W tym rzecz! Sam mu pokazałem, chociaż, ściśle biorąc, moja matka znalazła…

– Przy jaskrawym cynobrze, głowę daję. Piotruś Pan z drugiej strony prawie się zachłysnął.

– Skąd pani wie?!

– Znam się na kolorach. Pokazał mu pan i co?

– I cała powódź dalej poszła…

Piotruś Pan oprzytomniał i skorzystała na tym Miśka, która miała dość rozumu, żeby milczeć i słuchać. Obie równocześnie uzyskałyśmy szczegółowe sprawozdanie z wydarzeń. Wręcz nie wierząc w usłyszane informacje i własne wnioski, wyłączyłam komórkę wstrząśnięta.

Telewizyjne narzędzie zbrodni w cynobrowej wełnie niewi

Następny był Ostrowski, też przez telefon.

Tajemniczym sposobem Górski zdążył go złapać gdzieś pomiędzy buzdyganem a zakończeniem poszukiwań u pani Peter. W zadawaniu pytań konsekwentnie trzymał się tej samej dziedziny.

– Otóż, wie pani, przeprowadziłem tu sobie takie małe, prywatne śledztwo – usłyszałam w komórce. – Mam na myśli redakcję. A ten pani znajomy gliniarz trafił mi akurat we wnioski. Pamięta pani może, wspominałem, że ktoś pytał o fotoreportaż z Ewą Marsz?

Pamiętałam, owszem.

– Okazuje się, że taka wieść się rozeszła czy może zaczęła rozchodzić, ale jej źródła nie było i nie ma. Pani o tym coś wie?

– Tyle, co od pana.

– Ode mnie też zero. Nikt nie miał takiego zamiaru, bo od dawna wiadomo, że Ewa Marsz na te rzeczy nie idzie. Odmawia. Inicjatora brakuje.

Zainteresowałam się.

– Znaczy, ktoś to wymyślił i puścił w przestrzeń?

– No właśnie.

– I myśli pan, że kto? Jaworczyk…?

– Z pytań wynikało, że ten ktoś inicjatywę przypisuje samej Ewie Marsz. Rzekomo ona się o to starała. Nie wierzę.

– Ja też nie. Kretyństwo. Typuje pan Jaworczyka czy nie?

Ostrowski prychnął w słuchawkę.

– Osobiście podejrzewam, że raczej Poręcz. Poważnie węszę jakąś jego świadomą akcję, w tym akurat aspekcie kompletnie niezrozumiałą. To jakieś wariactwo. Wie pani, że wnioski przychodzą mi do głowy wręcz paranoiczne.

– Nie panu jednemu – mruknęłam. – Zaraz. A jak dzwonił ten jakiś, który pytał o fotoreportaż, co mu odpowiedziano?

– To wydusiłem. Oczywiście możliwie mętnie. Że niewykluczone, prawdopodobne, ale bliższych szczegółów mogę udzielić tylko ja. A mnie, chwalić Boga albo niestety, ów rozmówca nie dopadł.

– I tyle pan powiedział Górskiemu?

– No, jeszcze tam parę drobiazgów, on też nieźle dusi. Przypomniałem sobie, że istnieją bilingi, to był przecież telefon do sekretariatu redakcji, da się wyłapać. Chyba spodobał mu się ten pomysł.

Mnie błysnęło kilka pomysłów, co jeden to piękniejszy. Dzwonił łachudra z byle, którego automatu i przepadło, w życiu się do niego nie dotrze. Poręcz znalazł sobie wykonawcę, może płatnego zabójcę, wykonawca załatwia wrogów Poręcza, po czym w grono ofiar włącza pracodawcę. Wypadek tak rzadki, że gdyby gdzieś nastąpił, byłoby o tym słychać, powodem mogłaby być tylko niewypłacalność, a zleceniodawca, który nie zapłacił, pod ziemię by się wkopał ze strachu, nie zaś szlajał po mrocznych knajpach!