Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 44 из 49

Piotruś Pan otworzył Górskiemu drzwi mieszkania swojej mamusi bez pytania „kto tam?”, przekonany, że nadchodzi oczekiwana pielęgniarka. Górski w progu najpierw przeprosił, potem się przedstawił, potem znów przeprosił.

– Od prywatnych wspólnych znajomych wiem, że ma pan przykre kłopoty rodzi

Piotruś Pan trochę zdrętwiał, trochę się przestraszył, a trochę zakłopotał, ale Górskiego wpuścił od razu.

– Służę panu, nie jest tak źle. Za pół godziny przyjdzie pielęgniarka, moja matka zniosła zabieg bardzo dobrze, ale tak na wszelki wypadek do jutra… Opiekę… No, drobną pomoc…

Mamusia Piotra Petera nie rezydowała w zamku, lokal mieszkalny nie był zbyt rozległy, słyszała, zatem wszystko doskonale i nie omieszkała się wtrącić.

– Mnie nic nie jest. Weź, Piotrusiu, tego pana do tamtego pokoju, tylko drzwi zostaw otwarte. Najgorzej z tym piciem, niby nic, a nie wolno, szkoda… Pogadajcie sobie, jakby, co, to zawołam. Ale…! Pokaż może panu tę rzecz, co cię tak denerwuje, sam mówiłeś, że trzeba by może do policji, to akurat jak znalazł…

– Mamusiu, ty się może zdrzemnij – zaproponował łagodnie Piotruś Pan i wprowadził Górskiego do sąsiedniego pomieszczenia, zaskakująco kolorowego, zapełnionego wielką ilością wełny w rozmaitej postaci. – Niech to ciężka cholera bierze.

Górski powstrzymał siadanie przy stole.

– Tak…? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem.

Peter usiadł, westchnął i podparł brodę rękami.

– Ja to chciałem jakoś całkiem inaczej, dyplomatycznie, może w ogóle ukryć, jeszcze się martwię, bo diabli wiedzą, co tu na mnie padnie. A rodzona matka z grubej rury… No nic, to za chwilę, pan ma pierwszeństwo.

Górski wobec tego też usiadł.

– Jaworczyk niejaki. Od razu powiem, nie interesują mnie jego przestępstwa ani wykroczenia, jego alibi jest mi potrzebne jak wrzód na du… na pośladku, bezpośredni kontakt z nim dla mnie na nic, chcę wiedzieć, co i do kogo mówił. Wśród osób godnych zaufania pan o tym wie najwięcej.

– A, to ja jestem godny zaufania? – zdumiał się Piotruś Pan.

– A pan uważa, że nie?

– Ja uważam, że tak, ale mogę się mylić. Ponadto każdy ma prawo do własnego zdania i kto i

– Zwracam panu uwagę, że gliniarzy nie szuka się specjalnie wśród upośledzonych umysłowo. Zaraz, rozwinę pytanie. Cała ta afera irracjonalnie ma w tle Ewę Marsz, co albo jest zasadniczo ważne, albo potwornie mylące. Jaworczyk podobno ulegał wpływom…?

Piotruś Pan odetchnął jakby z ulgą, zdjął łokcie ze stołu i przyłożył się do relacji rzetelnie. W gruncie rzeczy mowa była o plotkach, głupim gadaniu i złośliwych obmowach, nic z tego nie miało odpowiednika w kodeksie nie tylko karnym, ale nawet cywilnym, gdyby pan Woźniak opublikował w prasie, względnie wygłosił przed kamerami komunikat, że pan Kowalski jest kretynem, pan Kowalski owszem, mógłby go skarżyć, ale tenże komunikat, wymamrotany prywatnie, żadnych podstaw do skargi nie stwarzał. Piotruś Pan, zatem mógł sobie pozwalać bez konsekwencji prawnych.

I pozwolił sobie bardzo chętnie, ponieważ ani Jaworczyka, ani Poręcza nie lubił. Za to lubił i cenił Ewę Marsz. Ściśle i porządnie powtórzył rozgłaszane przez Jaworczyka brednie, jak to Wajchenma

– Głupie to było, panie inspektorze, o tyle że wszyscy ludzie zawodu orientują się w sytuacji. Nawet reklamy… Jasne, reklama ma swoje znaczenie, ale zdarzają się takie, które wręcz ubliżają, człowiek ma reklamować sam siebie i jeszcze za to zapłacić, to wręcz wstręt ogarnia…

– Ewa Marsz też kiedyś…?

– A, skąd! Nigdy w życiu! Poręcz, tak uważam, działał świadomie, podstępnie, taki turkuć podjadek, ale Jaworczyk wierzył i wierzy w swoje gadanie. Słowo daję, człowiek czasem baraniał z tego, ale Jaworczyk to prymityw i prostak, ja nie potrafię ściśle określić jego umysłu i osobowości… jeśli w ogóle jakiś umysł i osobowość posiada… do czegoś takiego powinien pan znaleźć sobie fachowca, psychologa, psychiatrę… Ale przecież nie Jaworczyk tu dla pana najważniejszy?

– Nie – przyznał Górski. – Tylko jego gadanie i ci, którzy w nie mogli uwierzyć.

Piotruś Pan zastanowił się.

– Czy ja wiem… Chyba ci sami, którzy wierzą w śmierdzące proszki do prania i odchudzające smarowidła. I ci, którzy chcieli uwierzyć. A ten cały Poręcz miał dużą siłę przekonywania i, można powiedzieć, Jaworczyka nią zaraził.

Górski przez chwilę porządkował sobie całą sukcesywnie zdobywaną wiedzę i podkładał ją pod swój węch. Pasowało mu.

– W porządku, ce

Piotruś Pan zamilkł na długą chwilę. Brzęknął dzwonek u drzwi i przyszła pani Ania, pielęgniarka. Mamusia, dotychczas cichutka, znów się wtrąciła.





– To właściwie ja znalazłam, proszę pana. Piotrusiu, dlaczego ty tak się wahasz i taką tajemnicę z tego robisz, czy to w ogóle jeszcze ciągle tam leży? Bo widzi pan, muszę panu powiedzieć, chociaż mi trudno tak wołać z daleka…

– Spokojnie, mamo, nie męcz się, ja powiem – zdecydował się Peter. – Głupio się zbiegło, matka lekceważyła swoje dolegliwości, ukrywała, w rezultacie nastąpiło to prawie równocześnie, to jej znalezisko i pogotowie, wszystko naraz, nie miałem głowy do takich rzeczy, potem przyszło mi na myśl, że będę podejrzany. Pojęcia nie mam, skąd to się wzięło…

– Ale pokaż panu, Piotrusiu – zniecierpliwiła się mamusia. – Bo ja sama jestem ciekawa!

Górski zaczynał być ciekaw jeszcze bardziej.

– Równocześnie, mówię panu – mruknął Piotruś Pan.

Nie siadał już przy stole, podszedł do zwału wełny, odsunął kolorowe pasma, stara

– Matka sięgała po to czerwone na spodzie akurat jak ją zgięło, po lekarza zdołała zadzwonić, a zanim pogotowie przyjechało, zdążyła się jeszcze przyjrzeć. Prawdę mówiąc, ja też, bo też przyjechałem od razu, ale potem zająłem się szpitalem, a ją prawie natychmiast na stół wzięli. Wie pan jak to jest, administracyjne zawracanie głowy. Nie ruszałem tego więcej i zastanawiałem się, to czy nie to, głupio mi było, wciąż w tym widzę u siebie jakiś objaw histerii. Ale chce pan, niech pan patrzy, proszę bardzo.

Górski chciał i popatrzył.

Uniesione pasma ukazały leżący pod nimi buzdygan.

– Dziękuję pani Aniu, już lepiej, tak mi całkiem wygodnie – powiedziała radośnie mamusia. – Tam tylko czerwone odcienie leżą, sam pan widzi, ten ostry cynober był mi potrzebny i tak to odsłoniłam, a pomiędzy czerwonymi to zielone, aż mnie walnęło po oczach, razi okropnie. Może od tego takiego ataku dostałam, nawet się przestraszyłam, że majaczę. Później troszkę ból zelżał, więc się przyjrzałam, no i rzeczywiście, nie żadna zjawa. Dziwaczna rzecz i tak mi się jakoś historycznie kojarzy.

Górski i Piotruś Pan popatrzyli na siebie. Piotruś Pan uniósł ręce w geście poddania.

– Do rewizji nawet nakazu nie będę od pana żądał – rzekł smętnie. – Matka też nie, zaręczam. Więc jednak, takie miałem obawy, rozumie pan, plotki latają i tak naprawdę każdy wie wszystko. To Zamorski, co…?

– Bez zbadania w laboratorium słowa panu nie powiem, ale moim prywatnym zdaniem tak. Przynajmniej mam nadzieję. Jednakże, jeśli nawet tak, pozwoli pan, że pańskiej matki nie będę posądzał?

– Miała już kiszkę – odparł żałośnie Peter trochę ni w pięć, ni w jedenaście. – Nie brałem do ręki, ale podobno to ciężkie? W życiu tego nie widziałem, słyszałem tylko, wygląda mi to na jakieś skrzyżowanie buzdyganu z buńczukiem.

– Nie w tę stronę pióropusz i w ogóle powinien być z końskiego ogona.

– Otóż to, wybrakowany rekwizyt. A… więc właśnie chciałem prosić, żeby matki nie.

Nie tylko pani Peter Górski nie zaczął podejrzewać, z góry wykluczył także jej syna. Ani jedno, ani drugie nie chowałoby narzędzia zbrodni w podobnie idiotyczny sposób, a gdyby już taki pomysł wpadł im do głowy, nie ujawnialiby go bez żadnego powodu. Nikt o nim nie wiedział, tylko matka i syn, każde z nich spokojnie mogłoby nadal ukrywać znalezisko, szczególnie, że na razie nikt nie mógł zagwarantować, iż jest ono rzeczywiście narzędziem zbrodni, które z potylicy denata przeniosło się do domu osoby całkowicie postro

Ktoś to przyniósł. Zapewne sprawca. Ciekawe, dlaczego schował tak dziwacznie i głupio, pod zwałami wełny, na co liczył i czego się spodziewał? Nie zaistniała aktualnie sytuacja, w której policja goniłaby kogoś, kto w pośpiechu musiał się pozbyć dowodu przestępstwa. Jak to, zatem rozumieć?

Wyraził swoje wątpliwości głośno.

Mamusia Piotra Petera mogła sobie wyprodukować ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, ale na umysł jej to nie padło. Sztukę myślenia miała opanowaną.

– Ktokolwiek to tam schował, proszę pana, wiedział, co robi. Gdyby nie ten cynober, nieprędko bym zajrzała, Piotrusiu, pokaż panu. Szarości i beże obecnie mam w robocie, jaskrawy akcent nagle mi do głowy przyszedł, a tu, widzi pan, wszystko gotowe, pocięte, posegregowane leży i jeszcze długo będzie używane. Cała reszta to zapasy na przyszłość.

– To znaczy, że sprawca panią znał…

– Nie było nikogo obcego. Ja się już dawno źle czułam i nie miałam ochoty na przyjmowanie gości.

– A kto w ogóle był, powiedzmy, w ciągu ostatniego tygodnia?

– Nikt…

– Mamo – wtrącił się zgnębiony nieco Piotruś Pan. – Wymień wszystkie istoty ludzkie. Chociażby ja i Miśka.

– No tak, wy. No i owszem, sprzątaczka, przychodzi raz na tydzień. Była Katarzyna, to taka moja przyjaciółka, ona reklamuje moje kilimki na prawo i na lewo i ciągle mi jakiegoś kupca sprowadza, ale teraz była sama. No i był ten… Co mu nagle odbiło, raz na dziesięć lat przychodzi, znienacka przyleciał, bo jakby zadzwonił, powiedziałabym, że wyjeżdżam, taksówka mi pod domem stoi, nie znoszę tego bałwana!