Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 43 из 70

– A motywy zbrodni? – spytałam. – Pan Desplain ma jakieś przypuszczenia?

– Woli ich nie wyjawiać. Ale ja… Tu właśnie obawiam się własnego natręctwa… Zazwyczaj, i błagam, żeby zechciała mi pani uwierzyć, nie zajmuję się plotkami służby, ale tym razem były znamie

Ach, jak czarująco wyglądał, kiedy tak dławił się tymi, w jego pojęciu niehonorowymi, słowami! Siłą je z siebie wyduszał. Rozumiałam obawy, mogłam go przecież posądzić, że zalicza się do siewców obelżywych plotek, że chce tylko zdyskredytować rywala, mogłam obrazić się za, bądź co bądź, kuzyna… Nie uwierzyć mu w ogóle, nabrać nieufności… Potem przyszło mi na myśl, iż, dając mi do zrozumienia, że Armand Guillaume będzie usiłował poślubić mnie dla pieniędzy, sam nie oświadczy się nigdy w życiu i za żadne skarby świata. No rzeczywiście, jeszcze by mi tego brakowało…!

– Muszę wyznać, że wcale nie jestem zaskoczona – rzekłam czym prędzej. – Potwierdza pan moje bardzo niejasne przypuszczenia. I wdzięczna jestem panu za to potwierdzenie, bo sama zapewne nie ośmieliłabym się w nich ugruntować. Już pan Desplain podsuwał mi myśl, że na życzliwość i przyzwoitość pana Guillaume nie powi

Zająknęłam się nieco, bo tak naprawdę przy tym pierwszym spojrzeniu Armand wzbudził we mnie wielkie zainteresowanie i prawie się w nim zakochałam, później dopiero opamiętanie na mnie przyszło. Na widok Gastona. Gdyby nie jego przybycie…

No i proszę, znów tego nie mogłam powiedzieć! Nie tylko ze względu na obyczaje, ale też i przez tę wściekłą mieszaninę czasów! Na litość boską, czy już nigdy w życiu nie będę mogła rozmawiać swobodnie z nikim, oprócz Romana?! A jeszcze może na starość sklerozy dostanę i wtedy dopiero za obłąkaną zacznę uchodzić!

Na razie jednak musiałam brnąć dalej.

– Nieufność się we mnie zalęgła – rzekłam z lekkim wysiłkiem. – Pan Guillaume czyni wrażenie kogoś, kogo należy się wystrzegać. Mogłam sądzić, że tylko na gruncie prywatnym, ale w istniejącej sytuacji…

Zgubiłam się trochę w tych wyjaśnieniach, sama już niepewna, co powiedziałam, a czego nie, ile z tego wszystkiego miałam prawo wiedzieć i co też on mógł z mojej, pożal się Boże, dyplomacji wywnioskować. Musiał jednakże też się trochę zgubić, bo na moment się rozpromienił i oko mu zabłysło, i chociaż zaraz powrócił do spokojnego wyrazu twarzy, widać było, że jakiegoś ukojenia doznał. Pożałowałam, że siedzimy spokojnie przy stole, gdzie nie miałam żadnego pretekstu do żywych ruchów i żadnej możliwości nagłego strzelenia urokami, wyciągnięcia szpilek z uczesania i rozpuszczenia włosów na przykład, albo prezentacji kostek u nóg przy jakiejś przeszkodzie… Gdyby to było w ogrodzie, gałęzie przyszłyby mi z pomocą, czy pierwszy lepszy kamień, po czym zaskoczonemu wielbicielowi całe moje gadanie pomieszałoby się już dokładnie. Niestety, musiałam zachować przyzwoitość…

– Pani, szczęśliwy jestem, że nie sprawiam pani przykrości niespodziewanej… – zaczął Gaston, ale rozumny pomysł wpadł mi nagle do głowy i przerwałam mu gestem.

– Przejdźmy do salonu – rzekłam żywo, nie patrząc nawet, czy to śniadanie nam się już skończyło, czy nie. – Albo nie, do gabinetu! Okna wprost na ogród wychodzą, przyjemniej nam będzie tam wypić kawę, a przy tym może jakieś dokumenty okażą się potrzebne…

Żadne dokumenty nic mnie w tej chwili nie obchodziły, ale po drodze do gabinetu miałam możliwość co najmniej potknięcia się lekkiego. Leżał o trzy schodki niżej niż jadalnia, ciaśniej był umeblowany, a portefenetry wiodły na zewnętrzny taras i próg do przekraczania był dosyć wysoki. Coś z tego wszystkiego postanowiłam wykorzystać w uwodzicielskich celach.

Zapomniałam jednak kompletnie o jednym drobiazgu. Kotka czarna o imieniu Sadza, niezbyt już młoda, upodobała sobie do snu gerydon wysoki, na którym niegdyś waza z kwiatami stała, później zaś, w wyniku jej uporu, bo wciąż te kwiaty gniotła i niszczyła, miękki szal angorski został położony. Na nim zwijała się w kłębek i we wczesnych godzinach popołudniowych gabinet do niej należał. Nie życzyła sobie, żeby jej w śnie przeszkadzać i protest wyrażała bardzo energicznie, ja zaś, lubiąc koty, w pełni się z tym godziłam.

Trzebaż trafu, że w momencie, kiedy niecierpliwie skrzydło drzwi do gabinetu pchnęłam tak silnie, że aż o gerydon stuknęło, na tarasie zewnętrznym gwałtownie i ostro zaszczekał pies. Ściśle biorąc suka, Dama. Taka ona była dama, jak ja król hiszpański, zwykła kundlica, owoc uczuć zbiorowych naszej pinczerki i całego stada psów wiejskich, ale czujna niezwykle, wierna bez granic, przymilna i kochająca. Stróżowała tak pilnie, jakby chciała przeprosić za swoje pochodzenie, gorliwie obiegając całą posiadłość i ostrzegając przed wszystkim, co wydawało się jej nie w porządku. Tyle już usług oddała, że należało ją szanować i pozwalało się jej robić, co zechce.

No i teraz właśnie szczeknęła. Przy otwartym portefenetrze do ogrodu. Wszystko razem, moje głośne szczęknięcie klamką, stuknięcie drzwiami o gerydon, ostre zaszczekanie Damy, nastąpiło równocześnie.

Dla Sadzy to było stanowczo za wiele. Dosłowńie wystrzeliła ze swego legowiska na wysokościach, z gniewnym skrzekiem przefrunęła wprost na ciężki stół pośrodku gabinetu, odbiła się na nim i runęła prosto pod nasze nogi. Ze stołu razem z szarpniętą pazurami serwetą zleciał wielki świecznik wieloramie





Gaston próbował mnie podtrzymać z jak najgorszym rezultatem. Sama mu w tym przeszkodziłam, uczepiwszy się jego odzieży, i wspólnie zjechaliśmy do gabinetu niczym grupa cyrkowa dokładnie zespolona, dobrze jeszcze, że nie głowami w dół.

Moje życzenia spełniły się wręcz w nadmiarze. Siedziałam na posadzce, oszołomiona, włosy rozsypały mi się co najmniej w połowie, co było o tyle dziwne, że przecież Sadza podcięła nam nogi, a nie głowy, suknia zachowała się rozumnie, odkrywając tyle nóg, ile było trzeba, żeby ukazać ich kształty, Gaston siedział koło mnie na ostatnim schodku z wyrazem osłupienia na twarzy, ale widzieć przez to nie przestał i damę obok zdołał obejrzeć, wstrząs zaś wybił mu z głowy taktowne zamykanie oczu.

Przez długą chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie, po czym śmiać mi się zachciało straszliwie. Możliwe, że parsknęłam pierwsza. Na twarzy Gastona przez moment toczyły ze sobą walkę różne uczucia, po czym też nie wytrzymał.

Zaczęliśmy się śmiać razem tak okropnie, że słowa żadne z nas nie mogło wymówić, a łzy płynęły nam z oczu. Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że nie tykałam sukni, a za to wyjęłam szpilki z rozczochranych włosów i cały ich płaszcz na mnie spłynął. Na huk i rumor, rzecz jasna; przyleciała służba, lokaj Bazyli omal na nas nie runął, cudem chyba zdołał zatrzymać się w drzwiach nad schodkami i tam znieruchomiał, przerażonym wzrokiem patrząc, jak państwo na podłodze płaczą i pieją, dzikiego śmiechu nie mogąc opanować.

Nie wiem, jak długo by to trwało, choć śmiech Gastona zmieniał już swoje oblicze najwyraźniej w świecie na widok, jakiego mu dostarczyłam. Przypomniała mi się jego reakcja na ów płaszcz z włosów, stanowiący jedyne moje odzienie… Też mi rozbawienie zaczęło w gardle zamierać, kiedy, na szczęście, za portefenetrem na tarasie pojawił się Roman.

Jednym rzutem oka ogarnąwszy scenę, objął komendę. Gaston opanował się w mgnieniu oka, rozbawienie sobie pozostawiając, ale już w taktownym zakresie. Pozwoliłam się podnieść. suknię poprawiając tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia, włosy zgarnęłam, zwinęłam i upięłam szpilkami, nadal śmiejąc się wdzięcznie i wyjaśniając winę Sadzy. Obawiam się, że czułości w głosie ukryć nie zdołałam… Damie w cichości ducha postanowiłam ofiarować cały pasztet z zająca, co było jej uwielbianym przysmakiem.

Dzięki energicznym zarządzeniom Romana w mgnieniu oka wszystko wróciło do równowagi i dostarczono nam kawę razem z nowym zestawem szkła. Zarazem wyszło na jaw, że mojego osobliwego stangreta Gastonowi przedstawiać nie muszę, sam wspomniał, iż zna go doskonale i niemal życie mu zawdzięcza, uratowany przy jakiejś komplikacji końskiej. Wsiadł na Szafira, nie ujeżdżonego jeszcze, świeżutko przewiezionego do Montilly…

Wolałam nie wnikać, kiedy to było i przy jakiej okazji. Usiedliśmy do dalszej rozmowy.

I nagle okazało się, że stosunki między nami panują zupełnie odmie

– Pani – rzekł mi Gaston na pożegnanie, kiedym go odprowadziła aż na taras. – Jak ciężko odjeżdżać z raju… Przeżyłem najbardziej wstrząsającą i bez wątpienia najpiękniejszą chwilę w życiu. Pozwolę sobie…

– Ach, pozwól pan sobie na wszystko, co zechcesz – przerwałam mu ryzykownie, zdając sobie sprawę z nieprzyzwoitego zuchwalstwa i pełna obłudy wręcz rozkosznej. – Kompromitacja moja w pańskich oczach była tak potężna…

Oczywiście urwałam specjalnie, żeby mógł zaprzeczyć.

– Kompromitacja…? Kompromitacją nazywa pani uchylenie