Страница 50 из 55
– I to jego Elunia widziała w gablocie, głowę daję. A tego właśnie panu nie powie, bo nawet jeśli go poznała, sama sobie nie uwierzy. Zna go pan?
– Otóż właśnie nie. Wcale. Nie naraził się dotychczas. Bo co?
– A, cholera – powiedział Kazio z gniewnym rozgoryczeniem. – Ja go widziałem. Playboy na pół Europy i całe Stany Zjednoczone, najpiękniejszy z całej wsi. Z tych, co to dziewczyny do nich aż kwiczą. Mój chłopak potwierdził ten wystrój zewnętrzny.
– Ten pański chłopak by złożył zeznania…
– Żebym miał pójść siedzieć, nie powiem panu, kto to jest. Użyteczna jednostka, ale z kodeksem żyje w zgodzie. Ja sam zresztą…
Przerwał, bo wróciła Elunia z butelką białego wina i korkociągiem w ręku.
– Za jedenaście minut będą gotowe – oznajmiła. – Kaziu, otworzymy to chyba…? I co wam wychodzi? Czy będę musiała kogoś oglądać?
– To z pewnością – odparł ponuro Bieżan – ale przemyśliwamy, jak by tu panią nieszkodliwie zamordować. Lepiej niech pani tego nie słucha.
– To znaczy, że będę udawała ofiarę? Leżeć pod stołem w oceanie keczupu? Nie mam w domu keczupu.
– Można kupić w nocnym sklepie – podsunął Kazio, wkręcając korkociąg.
Bieżanowi już się plany nieźle krystalizowały, ale chciał jeszcze trochę wyciągnąć z Kazia. Węszył tu jakąś tajemnicę i nie był pewien, czy nie ma ona związku za sprawą. Nadal nie chciał mieć przy rozmowie Eluni.
– Narobili mi państwo apetytu na te ryby – oświadczył grobowym głosem. – Czy one się tam nie przypalają?
Elunia wiedziała, że nie, ale dała się zasugerować. Znów popędziła do kuchni.
– To teraz niech pan prędko gada, o co chodzi, bo szczerze powiem, coś mi śmierdzi. Nie ryby, tylko pan. Póki pani Burska nie wróci, jazda, w czym dzieło?
Kazio zawahał się, wyciągnął korek, zebrał się w sobie i w trzech zdaniach wyznał Bieżanowi prawdę. Został zrozumiany i obdarzony współczuciem.
– No tak… Niby źle, ale jeszcze nie najgorzej. Przy poszlakówce na świadka mi się pan nie bardzo nadaje… Znaczy, wolę mieć niezbite dowody. Spróbujemy chyba zabić panią Burską…
Spożywając bez wielkiego zapału smażonego łososia, wspólnymi siłami ułożyli plany zbrodni, nie wyłączając już z tego głównej ofiary. Bieżan wolał im powiedzieć, co wymyślił, w obawie, że bez tej wiedzy mogliby przypadkowo zepsuć mu robotę. Po czym poszły w ruch komórkowe telefony.
Morderstwo miało przebieg następujący:
W ciągu pięciu minut Bieżan uzyskał aprobatę swoich zamiarów i wezwał ludzi, w ciągu następnych trzech minut upewnił się, że sytuacja na terenie zbrodni nie uległa żadnej zmianie. Nadal jeden złoczyńca czekał na szóstym piętrze, drugi zaś' w samochodzie na parkingu. Jeden obserwował z góry okolice mieszkania Eluni i windy, a drugi wpatrywał się w wejście do budynku. Żaden z nich nie miał pojęcia, iż z siódmego piętra przygląda się im człowiek Bieżana.
Równocześnie, w tym samym czasie, Kazio osiągnął Wojtusia i dowiedział się, że Stefan Barnicz uprawia w kasynie ożywione życie towarzyskie, wszystkim wpadając w oczy i zapisując się w pamięci. Wychodził na dwie minuty i dzwonił tylko raz, ograniczając rozmowę do dwóch krótkich zdań.
W dwudziestej trzeciej minucie przystąpiono do akcji.
Ten z szóstego piętra został wypłoszony bardziej ku górze przy pomocy wjeżdżających na dwa piętra lokatorów, gmerających długo kluczami w swoich zamkach. Tego, że owi lokatorzy żadnych zamków nie tknęli, do żadnego mieszkania nie weszli i wtopili się tajemniczo w zakamarki zsypu śmieciowego, nie mógł zobaczyć. Stracił także na te kilka chwil widok na drzwi Eluni.
Odzyskał go zaraz potem i bez przeszkód mógł obejrzeć opuszczanie jej mieszkania przez owego kretyna, tkwiącego tam od paru godzin i stanowiącego głupią przeszkodę. Rozpoznał go po czapce i kraciastym szaliku. Elunia osobiście zamknęła za nim drzwi, bardzo niedbale i lekkomyślnie, bo łańcuch nie brzęknął.
Ten na parkingu prawie równocześnie otrzymał wiadomość z góry i ujrzał faceta, wychodzącego z budynku. Zgadzało się, miał czapkę z barankiem i kraciasty szalik. Nie czekał dłużej, wyskoczył z samochodu i popędził na miejsce pracy zleconej. Nie zwrócił żadnej uwagi na fakt, że działała tylko jedna winda, a druga gdzieś tkwiła, unieruchomiona. Nie obchodziło go to.
Obaj przyjemni chłopcy rozwścieczeni byli przeraźliwie długim oczekiwaniem i w grzecznościowe głupoty nie mieli chęci się wdawać. Szczególnie osobisty wróg Eluni, dodatkowo rozgoryczony własną pomyłką i niepotrzebnym pobiciem obcej baby, stracił wszelką cierpliwość. Nie dzwoniąc i nie pukając, z miejsca przystąpili do forsowania zamków, z których tylko jeden stawił odrobinę oporu. Drugi ustąpił łatwo. Bez żadnego hałasu wdarli się do przedpokoju, gdzie panowała połowiczna ciemność, złagodzona nieco słabym światłem, padającym z salonu. W tym salonie, w fotelu tuż przy drzwiach, siedziała pani domu i wpatrywała się w telewizor, najwidoczniej nieco głucha, bo nawet nie drgnęła. I
Czaszka rozleciała się z osobliwym, porcelanowym brzękiem. Równocześnie za nimi rozległ się ludzki głos.
– Rączki do góry, chłopcy. I żadnych wygłupów. Nie opłaci się wam. Możecie się powolutku odwrócić.
Skorzystali z pozwolenia dopiero po całych trzech sekundach, bo zaskoczenie było pełne. Może bez tego porcelanowego brzęku trwałoby krócej, ale razem z nim dziabnęło ich radykalnie. Do tego stopnia, że ten drugi nawet nie spróbował uczynić ruchu w kierunku kieszeni, gdzie spoczywała broń palna.
W przedpokoju ujrzeli widok obrzydliwy. W drzwiach do kuchni stał jeden po cywilnemu, w drzwiach do łazienki drugi w mundurze, obaj trzymali w dłoniach wstrętne przedmioty. Za sobą usłyszeli szczęknięcie jeszcze jednych drzwi, nie ośmielili się obejrzeć, ale ucisk na kręgosłupie poczuli wyraźnie. Drzwi wejściowe otwarły się, weszło jeszcze dwóch w mundurach. Nie dość, że weszli, to jeszcze wesoło potrząsali kajdankami.
Bieżan schował pistolet i przystąpił do załatwiania z nimi sprawy od razu.
– Włamanie i morderstwo albo przejdzie ulgowo – rzekł zimno. – Za chwilę będziecie mieli telefon. Odpowiecie, że załatwione. Rozumiemy się?
Obaj złoczyńcy na moment zgłupieli, bo wydało im się, że ten parszywy pies żąda od nich zwyczajnej prawdy. Mieli rąbnąć cizię, rąbnęli, zgadza się, faktycznie załatwione. Po chwili zaświtało im, że coś tu chyba nie gra.
– Hę…? – powiedział inteligentnie sprawca bezpośredni.
– Ja niewyraźnie mówię? Pójdziecie na ugodę, zostanie zwykłe usiłowanie, jak nie, latka lecą. Świadków dużo. Że już nie wspomnę o recydywie.
– Myśmy nic nie zrobili! – zaprotestował ten drugi, odruchowo i bez przekonania.
– A to…? Tam, w fotelu?
Sprawca spróbował się skupić i odzyskać bystrość umysłu. Coś mu w tym przeszkadzało.
– Ale dlaczego ona brzęczała?! – jęknął rozpaczliwie.
– Może lubi. Muzykalna była za życia. Nie twój interes, jakie dźwięki ofiara wydaje. Rusz tym czerepem i zdecyduj się, co wolisz, bo jeszcze może dojść opór władzy i przykrość w obronie własnej. Żałował będziesz na tamtym świecie. No?
– Gliny rąbną…? – spytał niedowierzająco ten drugi.
– A niby dlaczego nie? Wy się, kochasie, rąbniecie wzajemnie. Ja mam was całkiem dosyć, więc albo mi się do czegoś przydacie, albo z przyjemnością zrobię tu ładne przedstawienie. I już dwie pluskwy mamy z głowy, czysty zysk.
Bieżan złoczyńców rzeczywiście nie lubił. Wydobycie z siebie cech zimnego okrucieństwa przyszło mu z wielką łatwością. Prawie sam był gotów uwierzyć, że obu tych parszywców zabije, inscenizując ślady bójki wzajemnej, mogli się wszak pokłócić przy podziale łupu. Na moment omal się nie złamał, zakłopotany przypomnieniem, że nie ma pojęcia, jaki też łup u Eluni mogli znaleźć, ale szybko wrócił do roli twardziela.
Obaj chłopcy uwierzyli bez zastrzeżeń, bo każdy sądzi według siebie, a Bieżan robił doskonałe wrażenie. Mając w perspektywie zejście natychmiastowe, woleli pójść na współpracę.
– To czego pan chce? – spytał ponuro sprawca.
– Nic wielkiego. Na telefon odpowiecie, że sprawa załatwiona. O nas ani słowa.
– Ale przecież… – zaczął buntowniczo ten drugi i ugryzł się w język.
– Chcesz powiedzieć, że będą dalsze telefony? Nic się nie martw, też ci powiemy, co masz mówić. Do pierdla idziecie, to bez dwóch zdań, ale za wygłup, nie za mokrą robotę, to duża różnica. Który ma słuchawkę?
– On.
– Bardzo dobrze. Poczekamy na ten telefon tutaj, bo jakby co, jesteśmy na gotowym. Gdzie indziej mogłoby nam wyjść gorzej, a tu was mamy na widelcu. Nie ma pożaru.
Stefan Barnicz bezwiednie zrobił mu grzeczność. Słuchawka zaterkotała. Została uprzejmie przyłożona złoczyńcy do ucha.
– No i co? – zabrzmiało pytanie.
– W porządku – padła odpowiedź. – Załatwione.
– Gdzie jesteście?
– Wychodzimy.
– Zamknijcie za sobą drzwi.
– Tak jest!
Połączenie przerwano. Bieżan uparcie robił z siebie zbója Madeja. Kazał zabrać chłopców, ich telefon komórkowy natomiast zostawił sobie. Naśladowanie głosu faceta nie wydało mu się trudne. Obiecał ulgi ogromne, w pełni świadom, iż całe to kontrolowane włamanie więcej kłopotów może sprawie jemu niż sprawcom. Nad zabójcą postanowił jeszcze pomyśleć w wolnej chwili.
– Oczywiście, że to byli oni – powiedziała smętnie Elunia, stojąc nad fotelem, szczątkami porcelany, swoim szlafrokiem, peruką i dużą ilością poduszek. – Nie wiedziałam, że znam tylu złoczyńców… Ten z lasu i z sądu, przypomniałam go sobie natychmiast, mało się zmienił. I ten z nosem. Będę sobie musiała odkupić ten wazon. A miałam nadzieję, że nie będą tak od razu walić!
– I chwalić Boga, że walili – pouczył ją Kazio. – Gdyby zaczęli z tobą rozmawiać, szlag by wszystko trafił. Przytrzyma ich pan?