Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 55



Przywiązana do krzesła Elunią nie mogła, na szczęście, drgnąć zbyt silnie. Gdyby drgnęła, dałoby się to zauważyć, swoim zwyczajem jednak skamieniała i nie zdradziła się z odkryciem. Takiego określenia używała jej babcia, „nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale, poszli na roraty”, nigdzie więcej i u nikogo tego nie słyszała. Jaki, na litość boską, związek może mieć ta szajka z jej babcią…?!!!

Telefon umilkł i ponownie odezwał się po kwadransie. Ów, z pewnością nie Bierczak, podniósł słuchawkę i znów przedstawił się jako Bierczak. Musiało to być po prostu hasło, bo dogadał się z rozmówcą bez zbędnych słów. Odłożywszy słuchawkę, kiwnął czarnym worem, ten z pistoletem zerwał się z kanapy i zaczął odkręcać tłumik, drugi wyjrzał przez okno, znów kiwnął worem, palcem wskazał niski stół, na którym leżały nożyczki, nóż i wielkie cążki do paznokci, po czym obaj zniknęli w holu. Szczęknęły drzwi wyjściowe.

Elunią w tym momencie miała ręce już prawie wolne. Związana dość lekko, od początku pracowała nad rozluźnieniem sznura, starając się czynić to nieznacznie. Teraz nie musiała się ukrywać, zadziałała energiczniej, jej wąskie dłonie wysunęły się z pętli. Pierwsza dojechała na krześle do stołu, tyłem domacała się przyrządów tnących, wybrała cążki, zdając sobie sprawę, że siebie nie uwolni, nie wygnie dłoni tak, żeby sięgnąć pęt wokół ramion i oparcia krzesła, ruszyła ku Zielińskiemu.

Sąsiad Zielińskiego podjechał akurat w tej chwili do domu i ujrzał dziwacznie zaparkowaną mazdę z mandatem za wycieraczką. Mandat nie wydał mu się pilny, ale cud chyba tylko sprawił, że mazda nie miała jeszcze stłuczonego reflektora, a co najmniej porysowanej karoserii. Jako człowiek przyzwoity, zamiast wejść do siebie, udał się do sąsiadów, żeby zwrócić im uwagę na niebezpieczeństwo tak głupiego parkowania samochodu, zdziwiony, skąd im się wzięła taka lekkomyślność.

Zadzwonił, zapukał, a potem przycisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Wszedł, udał się do salonu i ujrzał widok, jakiego miał nie zapomnieć do końca życia.

Cztery osoby, z których trzy znał doskonale, miotały się po całym pomieszczeniu, jeżdżąc na krzesłach tyłem i bucząc głucho i rozpaczliwie. Zderzały się ze sobą, waliły wzajemnie oparciami, w ich wykręconych za plecami rękach błyskały jakieś mordercze narzędzia i razem wziąwszy, robiło to wrażenie bitwy, jakiej od początku świata nie było. Wściekłe buczenie wzmagało osobliwość sytuacji.

Sąsiad Zielińskiego, na szczęście, nie był Elunią. Zamarł tylko na ułamek sekundy. Dostrzegł plastry na ustach, zaczął od zdarcia tej ozdoby, usłyszał, co uczestnicy bitwy mają do powiedzenia, trochę od tego zgłupiał, ale nie bardzo, przeciął sznury. Uwolniona od krzesła Elunią runęła do okna. Za późno, złoczyńców nie było już widać. Runęła do telefonu…

Telefon przez chwilę wszyscy usiłowali sobie wzajemnie wyrwać z rąk. Zielińskiemu przypomniał się wreszcie jego własny komórkowy, Elunia pozostała przy tym stabilnym. Dopadła Bieżana.

Po czym zdecywała się zaczekać tu na jego przybycie, bo działy się rzeczy interesujące. Zadzwoniła do Konstancina, powiadomiła Agatę o spóźnieniu i wzięła udział w imprezie.

Dopiero późnym wieczorem, po powrocie od pana Parkowicza, który w pełni zaakceptował jej projekty, znalazłszy się już we własnym domu, złapała Bieżana ponownie.

– Postanowiłam, proszę pana, że będę taki ten – rzekła stanowczo – no, tajniak. Wtyczka. Jak to się… o, donosiciel! Skoro już mam takie szczęście do tych napadów, niech wyniknie z tego jakaś korzyść, a poza tym uważam pana za przyzwoitego człowieka.

– A co to ma do rzeczy, czy ja jestem przyzwoity, czy nie? – zdziwił się Bieżan.

– Nie wykorzysta pan różnych poufnych tajemnic, jeśli nie okażą się potrzebne. Tak uważam. Jeśli mnie pan zawiedzie, nie odezwę się do pana ani jednym słowem więcej.

– Dobrze, jadę do pani…

Dochodziła północ, kiedy Elunia wyjawiała jeszcze Bieżanowi owe poufne tajemnice.

– Ta Zielińska otworzyła im drzwi i wpuściła ich do domu, bo myślała, że idzie o interesy, powiedzieli coś właściwego, nie wiem co, chyba użyli słów „umorzona pożyczka”. Wcale się nie podawali za hydraulików i wcale żadnych hydraulików nie wzywała. Potem dopiero złapali ją i syna i zmusili, żeby zadzwoniła do męża. Jej czeki też zabrali. A Zieliński ukrył przed panem swoje karty kredytowe, ograbili go znacznie porządniej, niż się do tego przyznał, to wszystko wyrwało im się, zanim pan przyjechał. Ja się nie znam na śledztwie, ale gdzieś przecież musieli odbierać pieniądze na te karty, może znów w Grandzie…? Może ktoś zauważył, że jakiś tam stoi przy bankomacie i stoi, stał za nim, czekał i przyglądał mu się…

– Dolarowe też? – przerwał Bieżan.

– Karty?

– Karty.

– Też.

– To się może przydać, owszem. Całkiem niegłupio pani myśli. Dobrze, te drobne kanty zachowam dla siebie i prywatnie panią zapewniam, że nie dotknę niczego niepotrzebnego. Tyle szwindli ludzie robią na pograniczu prawa albo wykorzystując luki, że jeden mniej, jeden więcej, to żadna różnica. A nigdy nie wiadomo, jaki drobiazg okaże się nagle zasadniczy.

Zawahał się nagle, zajrzał do filiżanki, wypił resztkę kawy i popatrzył na Elunię.

– No, właściwie to ja mam do pani jeszcze jedno. Pani Gulster, ta sąsiadka…

– O Boże – powiedziała Elunia ze skruchą i zakłopotaniem, bo zrobiło jej się okropnie głupio. Kompletnie o tej nieszczęsnej dziewczynie zapomniała, a należało przecież przynajmniej zapytać, czy nie potrzeba jej jakiejś pomocy, bo może nie ma żadnej rodziny…? Ze zwykłej sąsiedzkiej przyzwoitości…



Bieżan zrozumiał ją, zapewne telepatycznie.

– Nie nie, nic złego, ona ma siostrę, ta siostra u niej bywa. Zaczęła mówić swobodniej dopiero dwa dni temu i powiem pani, co mówi, bo coś mi tu śmierdzi. Otóż powiada, że ten bandzior wlazł za nią. Z ulicy. Wszedł do domu i do windy, okutany w szalik tak, że go nawet dobrze nie widziała, pojechał na to samo piętro i wdarł się za nią do mieszkania. Nie zwracała na niego uwagi, do głowy jej nie przyszło, że ją napadnie, zwyczajnie wyszła z windy, otworzyła drzwi, on musiał być tuż za nią, chociaż miała wrażenie, że odszedł dalej korytarzem, wepchnął ją do środka i zatkał jej usta. Ręką. Zawlókł ją do sypialni. Nie zgwałcił jej, nawet nie próbował, tylko od razu zaczął bić. Zanim straciła przytomność, słyszała, co mówił, i były to jakieś brednie…

– Obłąkany…?

– Ona uważa, że nie, ale coś mu się musiało pomylić. Twierdził, że mu zmarnowała życia i teraz on jej też zmarnuje. Nie daruje piętnastu lat. Dopytywał się, retorycznie oczywiście, bo na odpowiedź nie czekał, skąd, u diabła, wiedziała, jak on wyglądał. Ona go w ogóle zakapowała i przez nią wszystko. A on ją dobrze zapamiętał. Nic z tego nie rozumie, bo nigdy nikomu życia nie marnowała, a tego bandziora w ogóle nie zna. I jest przekonana, że on ją wziął za kogoś i

Elunia słuchała wstrząśnięta, a w pamięci zaczynały jej migać jakieś strzępki czegoś.

– Co pan też?

– Ja też mam obawy, że on ją wziął za kogoś i

– O Boże, dlaczego…?!

– Rodzaj urody, po pierwsze, panie są podobne w typie. A po drugie, to ta cała szajka aferzystów miała już prawo zwrócić na panią uwagę. Mogą się pani bać. Nawet upierałbym się przy tym, tylko mi to jego gadanie nie pasuje, powinien żądać, żeby pani milczała, przestała się wtrącać albo co. Czy pani rozumie coś z tego, co on mówił do Gulsterowej?

Przez długą chwilę Elunia nie była zdolna do udzielenia odpowiedzi, ale umysł jej pracował. Strzępki w pamięci stały się wyraźniejsze. Bieżan przyjrzał się jej uważnie, westchnął, wstał z fotela, poszedł do kuchni, przyniósł szklankę wody, następnie zajrzał do barku, wyciągnął butelkę koniaku i znalazł kieliszek. Nalał od serca i oba napoje postawił przed nią. Po namyśle wyciągnął i drugi kieliszek, napełniając go nieco skromniej. Wszystkie te czy

Jedyna istota ludzka, jaką mętnie podsuwała jej zdenerwowana pamięć, to był straszny bandzior z dzieciństwa, który istotnie mógł do niej żywić drobne pretensje o zmarnowanie życia. Dawno zdążyła o nim zapomnieć, a nigdy nie istniały w niej żadne obawy zemsty, bo w końcu nie ona jedna go rozpoznała, liczne ofiary również coś tam dostrzegły i świadków oskarżenia było wielu. Teraz cała ta sprawa przypominała jej się bardzo niewyraźnie, wątpiła w sens wspomnienia, ale poczuła się trochę spłoszona. Okropna morda z lasu pojawiła się jej przed oczami jak żywa.

Wydusiła wreszcie z siebie odpowiedź.

– Nie wiem – powiedziała żałośnie. – Nic bym pewnie nie zrozumiała, tak samo jak i ona, ale jako dziecko… małe, zaraz, ile ja miałam lat…? Osiem chyba. Rozpoznałam bandytę. Na jakimś targowisku, nie, na jarmarku. Nic z tego nie pamiętam, ale i nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Niemożliwe przecież, żeby ten bandyta z mojego dzieciństwa pobił moją sąsiadkę, on poszedł do więzienia! Mam wrażenie, że na bardzo długo! Do końca życia!

– A pamięta pani może przypadkiem, jak się nazywał?

– Skąd, pojęcia nie mam. W ogóle tyle wiem, ile panu powiedziałam i to może nie mieć żadnego sensu.

Bieżan był i

– No dobrze. Miała pani osiem lat, policzmy, kiedy to było…

– Siedemnaście lat temu.

– Siedemnaście, bardzo dobrze. A co on zrobił, ten bandyta? Zabił kogoś?

– Nie wiem. Przeraził mnie śmiertelnie, to pewne, a poza tym… Mam wrażenie, że napadał ludzi, okradał i mordował, ale możliwe, że tylko to sobie tak wtedy wyobrażałam. W każdym razie o wampirze nie było mowy. Ani o szpiegostwie. Ani o żadnych zboczeniach, bo tego bym nie zrozumiała, a pamiętam, że wydawał mi się zwyczajnym bandytą, nie zwyrodniałym. Musiał popełniać przestępstwa proste.

– W Warszawie?

– A skąd, na wsi. Tam gdzie jeździliśmy na wakacje, na lato. W okolicach Kraśnika, albo w górach Świętokrzyskich. Zdaje się, że on tam grasował. Ale niech pan weźmie pod uwagę, że ja tego naprawdę prawie nie pamiętam. I czy w ogóle jest możliwe, żeby po tylu latach on się mścił? I to akurat na mnie? I skąd by się w ogóle wziął, uciekł z więzienia?