Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 21 из 58

Znienawidziłam go ostatecznie przez własną głupotę.

W połowie drogi między Leśniczówką a Piaskami, gdzie trzymał się mojego boku jak rzep, wyrwało mi się lekkomyślnie, że tu już nic nie ma, jałowy teren, idę do ruskich. Przyśpieszyłam kroku i poszłam. Facet znikł mi z oczu, doznałam ulgi, po czym ujrzałam go daleko przed sobą, kiedy znalazłam się już po wschodniej stronie portu w Piaskach. Widziałam, jak wygarnia coś z wody i szlag mnie trafił piramidalny. Rzecz jasna, znów zawróciłam.

O celach podrywczych nie mogło być mowy. Te parę zdań, wymienianych w przelocie, wystarczyło, żeby się zorientować. Nie lubił mnie tak samo jak ja jego, z zaciętością pozbawiał mnie zdobyczy, perfidnie plątał się przy mnie, jakby sobie z tego zrobił jakąś dyscyplinę sportu. Może i miał prawo, ostatecznie on był miejscowy, a ja przyjezdna, ale w obliczu bursztynu miałam gdzieś jego prawa, akurat ja jedna mam być taka szkodliwa, rzeczywiście…! Patrzeć już na niego nie mogłam.

Bursztyn owego roku pałętał się wszędzie, do tego stopnia, że z kałuży koło portu, tuż przy łodziach, wyciągnęłam cztery piękne sztuki, nie wchodząc nawet do wody. Kawałki luzem telepały się w morzu. Śmieci wyrzucało na piasek, wstawanie na czarne czubki drzew weszło mi w nałóg, Waldemar wyskakiwał na dwie godziny o wczesnym poranku i wracał z wielką torbą. Nie on jeden, i

O świcie któregoś dnia wstrętny szakal jakoś nie zdążył przede mną albo zaczął na i

Podjechałam pierwszym autobusem do Leśniczówki, z zapartym tchem wyleciałam na plażę i ruszyłam w prawo, do Piasków. Ledwo się rozwidniło, bo chmury pokrywały niebo i biały dzień nieco zwłóczył, zorientowałam się od razu, że gdyby nawet ktoś szedł przede mną wcześniej, nic by nie widział, świeżych ludzkich śladów jednakże nie było, nikt zatem nie szedł. Szansa dla mnie! Z wypiekami i biciem serca, w euforii, wlazłam w to bogactwo.

Pewnie, że kobył po piętnaście i dwadzieścia deka nie mogłam się spodziewać, ale nawet gdybym takie znalazła, nie wiedziałabym, co z nimi zrobić, bo od przecinania ręka by mi uschła. Patrzeć i zachwycać się, nic i

Przegrzebałam cały wał, zdumiona ilością zaniedbanych i przeoczonych płaskich placków w wyciągniętych siatkami kupach. Przy odrobinie doświadczenia bardzo łatwo stwierdzić, co wyszło z morza samo, a co zostało wywleczone. Ślepi byli, w ciemnościach już łowili, czy co…?

O następne sto metrów dalej leżały kolejne kupy, do których zmierzałam w błogości i bez pośpiechu, bo aż po horyzont nikogo nie było widać, a najbliższe przejście przez wydmy znajdowało się pół kilometra dalej w przodzie. Geologowie już nie wiercili, konkurencja mi nie groziła. Dotarłam do początku złotej żyły i zagłębiłam się w rozgrzebywanie jej do tego stopnia, że straciłam z oczu świat.

– A pani już tu, co? – powiedział nagle jakiś głos nad moją głową. – Pracowita baba!

Podskoczyło we mnie wszystko, omal mnie nie zatchnęło, spojrzałam, oczywiście, ten piękny, upiorny szakal, nagła krew…! Żeby facet w tym wieku tak się trzymał, to po prostu zwyczajne świństwo!

– Zależy do czego – odparłam grzecznie przez zaciśnięte furią zęby. – Do gotowania obiadów i zmywania garnków na pewno nie.

– A taki pani przeoczyła. O…!

Wyjął z kieszeni i ze złośliwą uciechą pokazał mi bursztyn chyba trzydekowy, gestem brody wskazując zarazem dalszy ciąg czarnego, napoczętego wału. Nie do pojęcia było, że przez samą siebie trupem nie padłam, idiotka szczytowa, zamiast przelecieć to najpierw wzdłuż i popatrzeć, czy nie leży coś dużego, wdałam się w detale. Oślica galaktyczna. No dobrze, oślica oślicą, ale skąd on się tu wziął, do wszystkich diabłów, w takim tempie przyleciał od przejścia…?

Uświadomiłam sobie, że pół kilometra ostrym krokiem to jest zaledwie pięć minut, i zrobiło mi się niedobrze.

– Ale że pan tylko zbiera…? – powiedziałam z jadowitym zdziwieniem, bo składanie mu gratulacji przekraczało moje siły, do takiej szlachetności nie dorosłam. – Kiedyś pan sam łowił. Dlaczego teraz nie?

– A, to pani pamięta…?

– Pewnie, że pamiętam. Dlaczego…?

– Moi synowie teraz ciągną, trzeba młodszym robotę zostawić. A mnie się reumatyzm przyplątał, zimna woda to już nie dla mnie. I dosyć się nawyciągałem. Pani też…

– Co ja też? Reumatyzmu jeszcze nie mam.

– Też pani chyba nieźle na tym wyszła…?

Wzruszyłam ramionami, nie podtrzymując konwersacji. W trakcie rozmowy kontynuowaliśmy zbiory, grzebał mi tuż pod nosem, porzuciłam zatem tę pierwszą górę i przeszłam dalej za jego plecami. Zbliżył się natychmiast, wyraźnie pilnując, żebym przypadkiem nie dopadła okazalszej zdobyczy. Zaczęło mi się robić ciemno w oczach, pomyślałam, że jeśli spróbuje wyrwać mi coś z ręki, ugryzę go. Jak Boga kocham, nie strzymam, ugryzę z całej siły!

Przeczuł chyba krwiożerczy zamiar, bo przyzostał o jakie dwa metry, ale po chwili zrobił to samo co ja, za moimi plecami przesunął się do przodu. Od tego wzajemnego mijania się dostałam drgawek w sobie, to nawet wymarzeniec tak się po mnie nie kotłował, cała przyjemność była zmarnowana! Zastanowiłam się, czy nie porzucić miejsca i nie pójść w ogóle gdzie indziej, a on niech się tym wałem udławi, ale miałam obawy, że też pójdzie i znów mnie dogoni. Za to tutaj, przy takim pośpiesznym grzebaniu i patrzeniu mi w zęby, nie wszystko wybierze, ja też zapewne dużo przeoczę, wobec czego warto będzie przylecieć tu jeszcze raz, jak już się go jakoś pozbędę.

– Na tamte czasy to pani chyba tak bardzo nie narzeka? – podjął znów, nieco zjadliwie. – Trafiło się, co?

Nie zrozumiałam, o co mu chodzi.

– Na jakie czasy? – spytałam podejrzliwie, niepewna, który mój pobyt ma na myśli.

– Na te dawniejsze. Pierwszy raz pani tu była.

Pierwszy raz byłam krótko, ze słodkim pieskiem, i wtedy właśnie ujrzałam zarówno tego padalca, jak i gołą babę w morzu. Ledwo zdążyłam stwierdzić istnienie bursztynu i nie miało mi się co trafiać.

– A co, był wtedy duży wyrzut?

– Niby to pani o tym nie wie?

– Wszystkiego parę dni tu spędziłam. Pojęcia nie mam.





– Ejże, ejże – powiedział drwiąco i znów przeszedł do przodu.

Nadal nie rozumiałam, o co mu chodzi. Porzuciłam środek wału i poszłam prawie do końca. Natychmiast znalazł się przy mnie.

– Mąż coś tam na tym zarobił – rzekł, ciągle drwiąco.

– Jaki mąż? – zainteresowałam się.

– Pani mąż.

Przy odrobinie uporu mogłam mówić o trzech mężach, ale w owym czasie to stanowisko piastował słodki piesek. Jego chyba miał na myśli…?

– Mój mąż, proszę pana, za dziwkami latał, a nie za bursztynem – powiadomiłam go uprzejmie. – Nie wiem, czy co na tym zarobił. No, dosyć tego, pójdę chyba do Krynicy, bo przy Piaskach już ludzie…

Podniosłam się, bo przedtem tkwiłam tam w kucki, i ruszyłam z powrotem wzdłuż wału. Nie miałam najmniejszego zamiaru lecieć do Krynicy, ale liczyłam na to, że powtórzy ten numer z byłym Związkiem Radzieckim. Wróci za wydmy i popędzi na swoim wypierdku mamuta w kierunku zachodnim, żeby zdążyć przede mną.

Na razie jeszcze mi towarzyszył.

– W takim bursztynie to się rozmaitości przytrafiają – oznajmił w zadumie, jakby do siebie, ale mnie nad uchem. – Drewienka, pajączki, muchy… Muchy najwięcej, różne. Małe, duże…

Wiedziałam o tym nie gorzej od niego. Po cholerę mnie informował? Przyświadczyłam grzecznie, chociaż już niezbyt cierpliwie.

– Także roślinki. Paproć, na przykład.

– Muchy najwięcej – powtórzył z naciskiem i nagle sobie poszedł.

Obejrzałam się za nim podstępnie i dyplomatycznie, znów siedząc w kucki i tylko nieznacznie odwracając głowę. Udał się ku wydmom, oczywiście, dobrze zgadłam, może go teraz wreszcie diabli ode mnie oderwą, niech czatuje za Leśniczówką do sądnego dnia.

Zajęłam się bursztynem, ale całe to jego dziwaczne gadanie powolutku zaczęło mnie korcić.

Późnym popołudniem, schetana i nadłamana w krzyżu, zmieniwszy mokre odzienie na suche, weszłam do kuchni po herbatę i ujrzałam widok olśniewający. Cały stół zawalony górą bursztynu. Przy stole siedział Waldemar i stara

Nikogo i

Prztyknęłam elektrycznym czajnikiem, przyjrzałam się z zainteresowaniem temu przebieraniu Waldemara i coś mnie zaintrygowało. Nie bacząc na rozmiar i urodę kawałków, oddzielał płaskie od bryłowatych.

– Co pan robi? – spytałam z szalonym zaciekawieniem. – Szuka pan czegoś? Dlaczego tak?

– Japończycy – odparł tajemniczo.

Zdumiałam się śmiertelnie.

– O Jezu. Co Japończycy?

– Japończycy chcą takie. Kulki chcą mieć. Co najmniej centymetr średnicy, a im większe, tym lepiej. Podobno kupują jak wściekli, a wie pani, ile płacą?

– No…?

– Trzy tysiące dolarów za kilogram. Ma pani pojęcie? Trzy tysiące!

– Jezus Mario! Bardzo dobrze. Za surowy?

– No co też pani…? Za gotowe, oszlifowane, te kulki muszą być idealne. Tu jeden z tym przyjechał, bierze, na noże jest z Baltazarem…

– I na cholerę im te kulki?

– A diabli wiedzą. Ale chcą kulki. Tylko pękaty się nadaje, płaski odpada…

Nagle zrozumiałam, skąd się wzięła taka ilość płaskich, pozostawionych w śmieciach. Widocznie wszyscy rzucili się na japońskie kulki, lekceważąc nieprzydatną resztę. Może i sama też bym się rzuciła, gdyby nie to, że sprzedaży w planach nie miałam.