Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 22 из 58

– … a ja mam takiego znajomego szlifierza – ciągnął konfidencjonalnie Waldemar. – Tylko niech pani nikomu nie mówi. Może nam się uda gotowe sprzedawać, a nawet jeśli nie, to i tak dobrze. Co najmniej pięć razy lepiej…

Zastanowiłam się, na co Japończykom mogą być potrzebne kulki z bursztynu. Różańce, zaraz, co oni wyznają, buddyzm…? Konfucjanizm…? Mahometanie owszem, używali różańców z bursztynu już w czasie wypraw krzyżowych, zapewne i wcześniej, pewno i teraz używają, ale buddyści…? Poza tym, do różańców nadają się małe, oni zaś chcą od centymetra w górę. Na diabła komu takie wielkie kule z bursztynu?

– Dziurawią to?

– Nie, nie chcą dziurek. Może u siebie dziurawią, ale od nas chcą całe.

– Ciekawe, do czego im to może być…

Głowiliśmy się nad zagadką długą chwilę. Waldemar wysunął supozycję, że w coś grają i takich kulek używają do owej gry, pomyślałam o specjalnej biżuterii, kulki w złotej siatce na przykład, może to strój rytualny…? Z techniką strasznie lecą do przodu, może odkryli jakiś związek elektroniki z bursztynem…?

Nie udało nam się odgadnąć sensu i przeznaczenia kulek, za to Waldemar znalazł w jednej bryle trzy małe muszki z rozpostartymi skrzydełkami, doskonale widoczne nie tylko pod lupą, ale nawet gołym okiem. Przypomniało mi to moją własną zagadkę.

– A, właśnie, panie Waldku… Kto to jest ten taki… jak by tu powiedzieć… Tutejszy rybak, już chyba po sześćdziesiątce, ale świetnie się trzyma, wysoki, ze znakomitą figurą. Łazi po brzegu z siatką, ale do wody nie wchodzi, chociaż siedemnaście lat temu wchodził. I twarz ma taką, którą trudno określić, przystojny, z prostym nosem, bez brody, bez wąsów… O, brwi ma obfite i takie równe, nie wygięte…

– A…! – ożywił się Waldemar, słuchający dotąd opisu bez żadnego zrozumienia. – To wiem. Terliczak. Fakt, przestał już łowić, bo ma pięciu synów, dwóch łowi na Piaskach, jeden w Krynicy, jeden w Stegnie, a jeden w ogóle wyjechał i do marynarki poszedł. Najmądrzejszy, spod ręki ojca uciekł. A Terliczak i tak już nic nie musi, bogaty człowiek. Ten duży dom, tam dalej, to jego. A co…?

– Nic. Nie lubię go. Wiecznie mi się pod nosem pęta, a dzisiaj jakieś brednie do mnie wygadywał.

– Jakie brednie?

– Nie wiem. Sugerował chyba, że się wzbogaciłam na bursztynie, pojęcia nie mam, skąd mu się to wzięło. I o muchach. Pouczał mnie, że w bursztynie przytrafiają się muchy. Wyglądam na kretynkę, która o tym nie wie?

– Muchy? – zainteresował się Waldemar i popatrzył na mnie jakoś dziwnie, odrywając wzrok od swojego skarbu. – No, no…

Skrzywiłam się z niesmakiem.

– Teraz znowu pan zaczyna? Co to ma być? O co chodzi?

– To nie domyśla się pani? A, bo pani nie wie…

– O czym nie wiem? – spytałam niecierpliwie, bo zamilkł nagle i jakby ogłuchł na świat, bez reszty zajęty bursztynem. – Niech mnie pan nie denerwuje! Co to za jakaś nowa tajemnica?

Waldemar wahał się przez chwilę, ale jakoś pokonał to wahanie.

– On teraz mieszka w tamtym domu, wybudował sobie, ale przedtem mieszkał tu, koło nas. W tej małej chałupie z czerwonym dachem. Zamienił się na działki z jednym pijakiem, pijakowi było wszystko jedno… Z tej chałupy… Teraz to nie, bo zabudowane, ale w dawniejszych czasach było widać wszystko, co się tam działo po drugiej stronie drogi. Nie gorzej niż od nas, a może nawet lepiej, bo trochę bliżej stoi. To już pani zgaduje?

Wysiliłam umysł i pamięć.

– Sądzi pan, że ma na myśli tamte czasy? – spytałam z niedowierzaniem. – Widział coś, kiedy ta cała zbrodnia się tu kotłowała? Muchy, pewnie, łowił wtedy, to pamiętam, możliwe, że widział ten wielki kawał z muchą. I kojarzył, tak samo jak wszyscy. No dobrze, ale dlaczego on z tym do mnie?

.- Widzieć, to on pewno więcej widział niż kto przypuszcza. A do pani, bo on myśli, że pani coś wie.

Zdumiałam się bezgranicznie.

– Ja…?!!!

– A jak nie pani, to pani mąż. Ten, z którym pani była wtedy. Bo przecież z mężem pani była, nie?

Oszołomiona i zaskoczona, już chciałam zaprotestować z wielką energią, kiedy nagle przypomniałam sobie ów wieczór zbrodni i słodkiego pieska w stanie dzikiego zdenerwowania. Ależ, na litość boską, mnie samej przyszło wówczas do głowy, że on coś widział i coś wie! Boże jedyny, on tu przecież był…?

– Żeby nie wiem co widział i wiedział, już tego nikomu nie powie – oznajmiłam ponuro. – Nie żyje od ładnych paru lat. Ja zaś o niczym nie mam pojęcia, bo rozeszliśmy się zaraz potem i ani słowa od niego na ten temat nie usłyszałam.

– Ale Terliczak o tym nie wie i myśli, że pani wie. On już od jakiegoś czasu różne takie uwagi robił, z tym że przedtem nic, ani słowa, dopiero jak te zwłoki znaleźli…

– Podejrzanie to brzmiało – stwierdziłam po długiej chwili namysłu. – I muchy się czepiał. Głupi czy jaki, nie mógł powiedzieć wyraźnie i wprost? Denerwuje mnie tylko niepotrzebnie. A jak już tak plotkujemy, panie Waldku, to od czego on się tak potężnie wzbogacił?

– Podobno właśnie na bursztynie, ale nie wiem jakim sposobem, bo w późniejszych latach takiego wielkiego wyrzutu nie było. Możliwe, że z tych wcześniejszych sobie zgromadził i sprzedał hurtem. Z jakiejś okazji skorzystał i wziął dobrą cenę. Tego dokładnie nikt nie wie.

Ocknęło się we mnie nagle zaniedbane śledztwo. Swoje zaczęłam myśleć, ale nie musiałam mówić od razu wszystkiego. Słodki piesek tu był, wrócił roztrzęsiony, czy nie oglądał przypadkiem samej zbrodni albo chociaż jej rezultatów? Tego ukrywania zwłok w dziczym dole, wynoszenia bursztynu…? Trzy worki mieli z jednego śmietniska, a łowili przecież i wcześniej, więc może cztery, a może nawet pięć, dobrą chwilę musiało to wynoszenie potrwać. I sprawców mógł widzieć…

Zimno mi się jakoś zrobiło. Słodki piesek rozchodził się ze mną dosyć dziwnie, można powiedzieć niedbale, nie dopilnował wspólnoty majątkowej, nie usiłował podzielić samochodu… No, powiedzmy, że samochód był bezsprzecznie mój… Ale przynajmniej powinien był próbować, pasowałoby mu to do charakteru bardziej niż powściągliwość. A nawet swoją lampę stojącą zostawił… I zaraz potem kupił mieszkanie. Krążyły wśród przyjaciół i znajomych jakieś plotki o majątku mojej następczyni, z tym że majątek ulągł się nagle, wcześniej go nie było… Ludzie o sobie wzajemnie wszystko wiedzą, do licha, powi





Nie szkalujmy nieboszczyka, ale jednak…?

A ten szakal tutaj czynił swoje tajemnicze uwagi tak jadowicie i złośliwie… Wręcz z nienawiścią. Z jakiej przyczyny miałby go nienawidzić? A przy okazji zdaje się, że i mnie…

– Cholera – powiedziałam ponuro.

Waldemar, może przez te japońskie kulki, popadł nagle w nastrój do zwierzeń.

– Tak naprawdę, to ja nigdy nikomu nie powiedziałem wszystkiego – wyznał, oglądając pod światło dosyć dużą bryłkę. – O, niech pani popatrzy, pajączek! Cały, w doskonałym stanie! To przecież czegoś takiego na żadne kulki nie sprzedam… Pytali mnie, wtedy i później, czy czegoś nie widziałem, powiedziałem, że nie, a to nieprawda.

– A co pan widział?

– Ludzi. Z okna patrzyłem, ciemno było wtedy, ile to…? Siedemnaście lat temu… Wylazłem z domu i podkradłem się, ale za późno, bo z początku mi się nie chciało. Najpierw wydawało mi się, że widzę dwóch, potem mignął mi w oczach trzeci i dopiero po tym trzecim zaciekawiłem się porządnie.

Spróbowałam tę informację uściślić.

– Gdzie pan ich widział dokładnie? I co robili?

– A czy to może być dokładnie w ciemnościach? Dwóch się ruszało koło domu. A trzeciego zobaczyłem z boku, przy lesie, i tak mi się wydawało, że on podgląda. Dlatego sam też poleciałem podglądać.

– I co?

– I nic. Zanim wylazłem, no, musiałem się ubrać, zimno było, a jeszcze nie chciałem skrzypieć drzwiami, żeby się matka nie obudziła, więc trochę to trwało. Jak się podkradłem, to już mi oni wszyscy z oczu zginęli i tylko samochód zawarczał, tam dalej, w dole. Nawet chyba dwa samochody, jeden po drugim. I tyle.

– Wygląda na to, że obejrzał pan sam koniec imprezy – orzekłam po namyśle. – Która to mogła być godzina?

– Jak wychodziłem, to już po dwunastej. Przedtem zegar u nas bił.

– Że też nie poleciał pan patrzeć wcześniej…!

– A skąd ja miałem wiedzieć, że tam się będą działy takie rzeczy! Spałem już, ten zegar mnie rozbudził. A tak naprawdę, to popatrywałem w tamtą stronę, bo byłem ciekaw, czy jaki kupiec do nich nie przyjdzie.

– A ten, jak mu tam, Terliczak, mógł patrzeć od początku… I nikogo pan nie rozpoznał?

– Nikogo. No, prawie nikogo…

– A Franio?

– Co Franio?

– Jakiś Franio podobno tu bywał?

– A, Franio…! No tak, pamiętam. Pośrednik to był, kupiec, taki kleszcz, co się wszędzie wkręci, młody, ledwo parę lat starszy ode mnie. Wszystko robił, sam zbierał, łowił, nawet na ryby wypływał, kombinował z każdym, przemyt załatwiał… Nie bardzo solidny, ale za to operatywny. Od tamtej nocy zniknął i nikt go tu już nie widział.

– I Frania przy tej zbrodni nie było?

– Nie wiem. Mógł być. Ja go nie rozpoznałem.

Uparcie usiłowałam myśleć twórczo, bez większych sukcesów.

– Zaraz, panie Waldku… Mówił pan, że ten bursztyn z muchą miał pan w ręku i widział go pan z bliska…?

– A tak, ale to wcześniej. Jeszcze widno było, pomogłem im to nieść z plaży, wie pani, taki chłopak to wszędzie wetknie swoje trzy grosze. I ubłagałem, żeby mi pokazali, już w domu. Ona to schowała do takiego mniejszego worka, nie pamięta pani? Też pani tam była.

– Ludzie mi zasłaniali i nie chciałam być nachalna. Na worek nie zwróciłam uwagi… Chociaż coś mi się majaczy, miała go chyba na szyi…?

– Przez ramię zawieszony. Za to noszenie, z grzeczności, pokazała mi. To była jedyna rzecz na świecie, w życiu nie zapomnę. Bryła taka, przezroczysta, odłamana, a w środku ta złota mucha. Pod światło było ją doskonale widać. No i ciekaw byłem, komu sprzedadzą i za ile, bo ja bym za miliony nie sprzedał. Dlatego spoglądałem, a że mnie sen zmorzył, to trudno się dziwić.

A pewnie, wedle mojego rozeznania, był na nogach od wschodu słońca do późnego wieczora. Gdyby siedział w zimnych i wilgotnych zaroślach, z pewnością by wytrzymał, ale w domu, w cieple…