Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 20 из 58

– Proszę bardzo, oczywiście. Ale gdyby się pytał, w jakiej sprawie…?

– Żadna tajemnica. W sprawie bursztynu. Pan Korecki jest hobbysta, a ja zwyczajna wariatka. Nic groźnego. Ponadto… to panu mówię prywatnie… pan Korecki płaci za surowiec, ja zaś znam mnóstwo ludzi u źródła i mam siatkę. Taką na drągu. Nigdy nie wiadomo co komu może się przydać. A jakby znów podeszło…?

Nie wiadomo czy ojciec kumpla syna przyjaciółki pojął dokładnie chciwą melancholię w moim głosie, ale prawie się wzruszył i obiecał przysługę. Porzuciłam go z wielką nadzieją na pana Lucjana.

Korespondencja z Algierii mniej więcej po roku dostarczyła mi wiedzy o Fermielu. Skończył mu się kontrakt, wyjechał zatem, ale nie z powrotem do kraju, tylko gdzieś w Europę, a może nawet do Stanów Zjednoczonych. Nikt dokładnie nie wiedział. Tajemniczy Rysio, którego w końcu dopadłam telefonicznie, twierdził, że na razie nie ma pojęcia, co się z nim dzieje, i musi czekać, aż mu się przyjaciel ponownie odnajdzie, co niewątpliwie prędzej czy później nastąpi, bo mieszkanie to nie pestka. W każdym razie Fermiel stał mi się niedostępny i mogłam na nim krzyżyk położyć.

Moje wymarzone bóstwo wszystkie informacje o bursztynowych aferach przyjęło beznamiętnie i jeśli już czymkolwiek zapłonęło, to z pewnością nie podziwem. Raczej niesmakiem i naganą za moje niepotrzebne natręctwo. Współudziału w dochodzeniu stanowczo odmówił, a w dodatku zabrał mi maszynerię do szlifowania i dziurawienia, twierdząc, że mu akurat do czegoś potrzebna.

Zdenerwowało mnie to tak okropnie, że kolejny rok poświęciłam wojażom zagranicznym, co, jak wiadomo, w owych czasach wymagało pewnych wysiłków. Z wojaży jednakże przywiozłam sobie mini-crafta, który był moim głównym celem, a do niego parę końcówek, w tym jakieś dziwne frezy, które później okazały się bezce

Pchanie szło jak po grudzie.

Pan Lucjan się nie zgłosił. U Henryczka nawet był, dostarczył mu trochę surowca, niedużo, bo Henryczkowi brakowało pieniędzy. Stanowił kliniczny przykład faceta, który nie umie się sprzedać, za swoje wyroby mógł dostać majątek, co z tego, produkował je na zamówienie dla znajomych i przyjaciół, biorąc od nich tylko zwrot kosztów. Tosia, niestety, charakter miała podobny, a nie mogłam przeistoczyć się w ich menażera, bo sama do interesów miałam nie głowę, a wręcz przeciwnie. W dodatku w czasie kiedy pan Lucjan u nich był, Henryczek, rozpłomieniony bursztynem, zapomniał o mnie i zadzwonił, jak pan Lucjan już wyszedł. Tyle że o mnie powiedział, z czego nic mi nie przyszło.

Fakt, że pan Lucjan był u Henryczka, a nie Henryczek u pana Lucjana, uznałam za znamie

Wymarzone bóstwo przyczyniało mi trosk i zgryzot. Najpierw przyznało, że bada sprawę przemytu bursztynowego, nie wiadomo dlaczego w Warszawie, bo, jako żywo, różne rzeczy można przez Warszawę przemycać, ale przecież nie bursztyn! Potem zażądało, żebym przestała się wtrącać, akurat w chwili, kiedy całkiem przestałam, zajęta sprawami paszportowymi. Następnie zganiło mnie za pana Lucjana, za Baltazara i za Frania, nie wyjaśniając dlaczego i nakazując cierpliwe oczekiwanie, diabli wiedzą na co. Wreszcie obarczyło mnie winą za wszystko. Z potępiającej przemowy zrozumiałam, że to ja zamordowałam facetkę z mężem, ja zagubiłam bursztyn ze złotą muchą, ja utopiłam Floriana, ja ostrzegłam sprawców, ja umożliwiłam przemyt arcydzieł za granicę i przeze mnie zaginęła Bursztynowa Komnata. Ciągnęły się te moje przestępstwa niczym smród za wojskiem, a rezultat przekroczył wszelkie dopuszczalne granice.

Zbaraniałam z tego okropnie i sklęsłam w nieodpowiednim momencie. Znów, piąty rok, nie pojechałam na Mierzeję.

Zdawałoby się, że cztery godziny podróży to niewiele i nic nie stoi na przeszkodzie podskoczeniu na wybrzeże pierwszego lepszego dnia, a jednak mi nie wychodziło. Wcale nie pchałam się tam w lecie i nie miałam serca do jesieni, chciałam jechać pod koniec zimy i wczesną wiosną, tak jak poprzednio, a właśnie te końce zim i wczesne wiosny stawały się jakieś uciążliwe. Czas leciał za szybko, z lutego robił się nagle maj i czerwiec, nad morzem, zamiast bursztynu, pojawiał się wściekły tłok, utrudniający wszystko i zniechęcający. W końcu rozleciał mi się samochód. Ze starości.

Nie miałam pieniędzy na nowy, a podróż komunikacją państwową przerastała moje siły. Bagaż był za ciężki. Ciepła odzież, gumiaki, pełny zestaw kosmetyków i lekarstw, zapasowe buty, mnóstwo rozmaitego śmiecia, niezbędnego do egzystencji w ostrym klimacie, wszystko to razem nabierało potwornej wagi i trzy przesiadki zamieniało w katorgę. Niby mógł nosić silny chłop, ale właśnie mój silny chłop grymasił i stawiał opór. Zimnym głosem pytał, za co go właściwie uważam i skąd ma brać dodatkowe trzy ręce do tego podwójnego naboju, z czego wywnioskowałam, że jeśli nawet chwilami mnie kochał, teraz bezwzględnie przestał.

Wniosek okazał się słuszny.





Kiedy wylazła na jaw tajemnicza dama, znacznie atrakcyjniejsza ode mnie… Nie, nawet i bez damy przestałam wytrzymywać, a ostatnim gwoździem do trumny stał się jego notes. Miał taki, duży, okropnie sfatygowany, przeważnie gmerał w nim przy telefonie i nagle gdzieś go zgubił. Oczywiście padło na mnie, nie ukradłam go wprawdzie, ale z pewnością zrobiłam zamieszanie, otumaniłam go, zdenerwowałam, poganiałam i stracił przeze mnie bez mała plon całego życia. Byłam zdania, że plon życia powi

Czort ją bierz, niech przerasta Drogę Mleczną! Zdenerwowałam się jednak i przez jakiś czas nie miałam głowy do niczego. Musiał wisieć nade mną jakiś niefart do mężczyzn, albo może z uporem wybierałam sobie nieodpowiednich, bo uczciwie należało powiedzieć, że to ja ich wybierałam, a nie oni mnie, po czym rezultaty okazywały się opłakane. Z tego zdenerwowania przyłożyłam się do pracy, dzięki czemu zdołałam odkupić sobie skromny samochód i wówczas przyszło mi na myśl, że ostatecznej pociechy doznam dopiero w obliczu bursztynu.

Były wymarzeniec porzucił mnie definitywnie. Może i postawiłam coś tam na ostrzu noża, ale święty by stracił cierpliwość. Z bólem serca i wielkim rozgoryczeniem położyłam krzyżyk na upragnionym niegdyś związku, zaniechałam głupich i beznadziejnych starań i samotnie pojechałam szukać pociechy.

Od mojego poprzedniego pobytu na Mierzei upłynęło dokładnie dziesięć lat…

No i miałam rację.

Tu, w tej łazience, nad bursztynami Waldemara, po owej retrospekcji, która przeleciała po mnie z szybkością rozgałęzionej nieco błyskawicy, uświadomiłam sobie zmianę, jaka zaszła w mojej psychice.

Zdenerwowana, wściekła, nieszczęśliwa, niezadowolona z życia, od pierwszej rozmarzającej kałuży, w której pod lodem pojawiły się śmieci bursztynowe, zrobiłam się nie ta sama. W sercu piknęło mi nie żadną rozpaczą, tylko upojeniem. Doceniłam nagle fakt, że jestem tu sama i wymarzony amant nie wejdzie mi w paradę, na co trafię, wszystko moje, ponadto mogę jeść albo nie jeść, wlec się jak za pogrzebem albo lecieć przed siebie z odrzutem, wychodzić i wracać, kiedy zechcę, niechby nawet głupio, ale po swojemu, siedzieć w rozbudowanej już i powiększonej kuchni Jadwigi, albo zgoła na strychu, nikt mnie nie będzie ganił, krytykował i do czegokolwiek przymuszał. I cały znaleziony bursztyn będzie mój, mój, mój…

Kiedy zaś, płonąc szczęściem i uniknąwszy utonięcia w piasku, wyciągnęłam siatką te dwadzieścia sztuk za jednym zamachem, wiedziałam już na pewno: wolę bursztyn niż faceta. Możliwe, że zadziałały owe ładunki elektryczne, cokolwiek by to mogło oznaczać.

Zarazem powolutku zaczęły wracać zaniedbane i trochę wśród komplikacji uczuciowych zapomniane sensacje i problemy…

Resztki gór lodowych topniały na plaży, ociekając wodą, kapiąc, lśniąc w słońcu i malejąc tak wolno, że zastanawiałam się, czy do lipca zdążą, ale morze było już czyste, bez najmniejszego śladu kry, i spokojne, jak talerz zupy. Jakiś wyż bezwietrzny zatrzymał się nad nami i trwał. A bursztynowe śmieci wciąż podchodziły.

Przy tym błąkaniu się po plaży, wręcz relaksowym w porównaniu z pierwszą, rozszalałą, kilkudniową gorączką złota, rychło wpadł mi w oko facet, którego od razu rozpoznałam po sylwetce. Jakże, to na niego właśnie zwracał mi uwagę słodki piesek, siedemnaście lat minęło, a on nic się nie zmienił, jak był piękny, tak pozostał. Młodość już go dawno odbiegła, musiał być starszy ode mnie o całe pokolenie, sześćdziesiątkę niewątpliwie przekroczył i może dlatego nie wchodził już głęboko do wody, najwyżej odrobinę, w długich gumiakach i z siateczką w ręku, prawie tak samo jak ja. Zamienialiśmy ze sobą parę słów od czasu do czasu, bo na tej plaży wszyscy się znali, a mnie, nie wiadomo dlaczego, pamiętano z przeszłości.

Nim się zdążyłam obejrzeć, zaczął mnie upiornie denerwować. Gdzie ja, tam i on, w dodatku mam go za plecami, a potem nagle odnajduję w przedzie. Co za cholera jakaś, powietrzem przefruwa…?

Otóż nie. Nie powietrzem, tylko po ziemi. Zorientowałam się, że posiada motorower, pojazd, zwany niegdyś wypierdkiem mamuta, i nazwa wydała mi się ze wszech miar odpowiednia. Zostawiał go w lesie, tuż pod wydmami, wracał do niego i znacznie szybciej niż ja przejeżdżał do następnego przejścia, wybiegał na plażę i zbierał albo wygarniał, co się tam pojawiło, od ust mi niejako te łupy odejmując. Zirytowało mnie to do tego stopnia, że zaczęłam zmieniać kierunek wcale nie tak, jak chciałam, tylko jemu na złość. Skoro spodziewał się, że pójdę dalej, zawracałam. Bez sensu, wiedziałam już przecież, że za mną nic nie ma, ponosiłam same straty, ale znieść nie mogłam tej ustawicznej konkurencji, nie po to pozbyłam się własnego chłopa, żeby mi teraz przed nosem latał obcy. Pazerny był przy tym i chciwy, widać było, jak się śpieszy, żeby każdą, bodaj najmniejszą kupkę wygarnąć przede mną. Rozumieć, rozumiałam go świetnie, ale to w żadnym stopniu nie łagodziło moich uczuć. Hiena cholerna i szakal.