Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 19 из 58

– Kupiec bursztynowy – odparłam z lekkim roztargnieniem, już zajęta myślą o dalszym ciągu poszukiwań. – Taki pośrednik. Potrzebny mi prywatnie…

I nie zwróciłam żadnej uwagi na to, że obydwoje nagle zamarli, skamienieli i jakby stracili mowę. Nie miałam już do nich serca przez te głupie uniki, chociaż drobną korzyść odniosłam. Zastanowiwszy się głębiej, uznałam, że nawet dużą korzyść. W imprezie znów pojawił się Franio, nie musiałam go sobie z wysiłkiem przypominać, po wydarzeniu sprzed prawie siedmiu lat utkwił mi w pamięci na zawsze. Skojarzenie miałam natychmiastowe, ujrzałam siebie samą, mokrą, siedzącą pod wiatą na przystanku autobusowym, z flachą w ręku i morderstwem w duszy…

Zatem ten Franio istnieje i coś w tym wszystkim ma do roboty…

Kiedy po raz trzeci wyrzucono mnie za drzwi z pracowni szlifierskiej, poniechałam pytań o zawartość bębnów polerskich, pojąwszy wreszcie, iż stanowi ona ściśle strzeżoną tajemnicę warsztatu, taką, co to przechodzi z ojca na syna albo z dziadka na wnuka. Jeden bęben, jako taki, udało mi się zobaczyć z daleka i z wierzchu, gruby walec, ustawiony pionowo i obracający się bez wielkiego pośpiechu, ale na tym zdobycze się skończyły.

– Niech mnie pan nie przepędza od razu! – poprosiłam żarliwie w czwartej pracowni, do której dotarłam przez znajomości. – O bębnach i o tym, co w środku, słowa nie powiem, bo już wiem, że przez te cholerne bębny wszyscy mnie wyganiają. Myślą sobie Bóg wie co, a ja nie żadna konkurencja, tylko zwyczajna maniaczka. W życiu tych rzeczy nie widziałam, a chcę się nauczyć dla własnej, prywatnej przyjemności. JAK pan to poleruje na tarczkach albo końcówką bawełnianą?!! Mnie pryska na wszystkie strony!!!

Zważywszy upływ czasu, miałam już za sobą czyny rewolucyjne. Z siłą prasy hydraulicznej wymogłam na moim wymarzeńcu dalsze szkolenie, pożyczył mi małą wiertarkę, pokazał, jak się nią posługiwać, okazałam się zręczna w rączkach, nie wybiłam sobie oka, nie przedziurawiłam palca, nie zdarłam skóry znikąd i nie popsułam urządzenia od razu. Dopiero po dwóch tygodniach zapchałam je rozgrzanym pyłem bursztynowym i części ruchome przeistoczyłam w monolit. Na to jednakże mężczyzna zaradził, aczkolwiek trzeba przyznać, że nie kochał mnie wówczas zbytnio. Ciasno położywszy uszy po sobie, użebrałam jeszcze trochę, wypróbowałam rozmaite końcówki, w tym te cholerne tarczki, i bardzo porządnie oprószyłam sobie twarz i włosy pastą polerską. Spragniona doskonałości, wciąż nieosiągalnej, zapomniałam w końcu, po co właściwie latam po bursztyniarzach, i więcej rwałam się do metod i narzędzi szlifierskich niż do rozpoczętego śledztwa.

Właściciel owej czwartej pracowni zaczął się śmiać. Konkurencji z mojej strony nie obawiał się wcale, bo znał mnie przez synów, swojego i mojej przyjaciółki. Młodzież obdarzyła mnie mianem nieszkodliwej wariatki i odpowiednio zaanonsowała starszemu pokoleniu.

– Zawartość bębnów polerskich to rzeczywiście jest tajemnica – przyznał. – Każdy ma tam jakieś swoje składniki i nie chce o nich mówić. A co do reszty, to proszę bardzo, o…

Puścił w ruch wiertarkę, przytwierdzoną do stołu, przyłożył do tarczki średni bursztyn. Przyjrzałam się temu i pokręciłam głową.

– Tak to ja nie umiem. Wolę trzymać w ręku, na giętkim przewodzie. A poza tym, to duży, a małe? A wklęsłe płaszczyzny? Tu pan może zrobić tylko płaskie albo wypukłe!

– I takie się robi, wklęsłe odpadają, kto by się w to bawił…

– Ja.

– Pani może, zawodowiec na sól by nie zarobił. I dalej to samo, zmienia pani tylko materiał, wojłok nasycony pastą, nic nie pryska…

Nie pasowała mi taka metoda. Jakieś mi się to wydawało zbyt sztywne, w dodatku dręczyły mnie te wklęsłe płaszczyzny, za mało miałam bursztynu, żeby go marnować, niczego nie zamierzałam ciąć, chciałam wypolerować dokładnie ten kształt, który wyszedł z morza. Okazało się, że nie ma siły, muszę ręcznie i dam radę, dlaczego nie, tyle że będzie to trwało do uśmiechniętej śmierci. I wątpliwe jest, czy osiągnę upragnioną doskonałość, a doskonałość miałam w oczach, jeden medalion bursztynowy, oglądany na wystawie sklepu, wypolerowany tak nieskazitelnie, idealnie, przecudownie, że coś mi się w środku przekręciło. Ujrzawszy go i spędziwszy przed tą wystawą bez mała pół godziny, zapadłam na chorobę sukcesu, też zrobić takie…!!! Co gorsza, wciąż miałam w pamięci jedną drewnianą poręcz klatki schodowej, wypolerowaną ludzkimi dłońmi tak, że zyskała gładkość atłasu i blask diamentu. Jedną, co prawda, ale wystarczyło. Więc da się ręcznie, o ile będę żyła dostatecznie długo, poręcz liczyła sobie około trzystu lat…

Może przez brak serca do sztywnej metody przeszłam na zaniedbany przez chwilę temat.

– No dobrze, pan tnie – rzekłam smętnie. – Dziwię się, że panu nie żal. Musi pan mieć znacznie więcej surowca niż ja. Skąd pan bierze bursztyn?

Spojrzał na mnie i zawahał się jakby.

– Oj, bez żartów – podchwyciłam szybko. – Przecież ja ogólnie wiem, skąd on pochodzi. Ten mój, to pan myśli, że co? Sama go sobie przywiozłam, nie kupowałam tylko z ambicji, bo lubię zbierać co popadnie…

– Podobno to zakazane i słyszałem o sprawdzaniu samochodów…

– Mnie nikt nie sprawdzał. Słyszeć, owszem, też słyszałam, ale w praktyce nie znam takiego wypadku. Pewnie chodziło o kopany.

– Kopanie zabronione, to fakt. Zresztą, ja wolę z morza. Wie pani przecież, że kopany ma więcej zanieczyszczeń…

– Ale jakich pięknych!

– No i co z tego, klient się nie zna. Muszę iść na oportunizm, bo z tego żyję. No więc morski. Zbieracze przywożą…

– Całkiem nieprawda – przerwałam surowo. – Żaden zbieracz nie przyjedzie panu z tym do Warszawy. Do Gdańska, to jeszcze, ale nie tu. Sama bym może przywiozła i sprzedała, gdybym miała ze dwieście kilo. Przywożą pośrednicy. Albo szlifierze dla siebie.

– A jednak zdarzyło się parę razy. No, raz na pewno. Parę lat temu kupiłem dwadzieścia kilo od kogoś, kto sam zbierał czy łowił, taniej mi wypadło niż od pośrednika.

– Ciekawe, kto to był…

– Szczerze mówiąc, wolałbym nie operować nazwiskami.

Złe nagle we mnie wstąpiło.

– Franio! – strzeliłam.

– Franio…? Jaki Franio? Chyba nie znam żadnego…





– Pan Lucjan!

Tym razem reakcja była i

– Pani zna pana Lucjana?

– Pan też zna? – ucieszyłam się. – Szukam go jak wściekła. Przez Afrykę, ciężko mi idzie i długo trwa. On miał takie okazy z jednego połowu, ssie mnie do nich, złamałabym się chyba nawet i kupiła, ale znikło mi z oczu wszystko, i bursztyn, i ludzie. Jak ja go mogę dopaść?

– Nie mam pojęcia. Widuję go, jak coś przywozi. Okazy miewa, rzeczywiście, kiedyś widziałem bursztyn z rybką…

– Lęgnącą się z ikry?

– A co, pani też widziała?

Nie zamierzałam ściśle precyzować, co widziałam, a czego nie.

– A taki ze złotą muchą pan widział?

– Nie, ale słyszałem o nim. Wątpię, czybym kupił, to okaz muzealny. No, niby można oprawić jako dekorację, ale komu ja to sprzedam? Unikat, powinien kosztować majątek. Ten z narybkiem mniejszy, na upartego dałoby się zrobić z niego medalion, tylko jak to podświetlić? Na babie…? Stracony efekt!

Byłam tego samego zdania. Przez chwilę z zapałem omawialiśmy kwestię i omal znów nie zapomniałam, że szukam tego piekielnego Orzesznika. Z lekkim wysiłkiem wróciłam do tematu.

– A dawno pan widział pana Lucjana?

– W zeszłym roku, późną wiosną. Kupiłem… pani to, mam nadzieję, zachowa przy sobie?

– Rozmawiamy w cztery oczy, w razie czego pan się wyprze – pocieszyłam go beztrosko.

– Trudno mi będzie… No nic, kupiłem od niego piękną bryłę, około pół kilo, właśnie ją zużywam. Oczywiście nie tylko to, miał trochę więcej surowca. Na jakiś czas mi wystarczy, ale mam nadzieję, że i w tym roku się pokaże.

W zeszłym roku… Ciekawe, czy w tym roku był bursztyn, nie pojechałam na Mierzeję, jakoś mi to nie wyszło, nie zmieściłam się w czasie, a w dodatku wymarzeniec stawiał opór, niby subtelny, ale nie do przebicia. W zeszłym roku było dużo, Waldemar też sprzedawał i napomykał o półkilowej bryle…

– A niejakiego Baltazara pan zna?

– Nie. Nie wiem. Kto to jest?

– Też pośrednik – rzekłam, nie kryjąc troski. – Gryzie mnie. Istnieją podejrzenia, że najpiękniejsze przemyca, doznałabym wielkiej ulgi, gdyby się okazało, że jednak zostają w kraju. Pod tym względem jestem patriotka. Wiem, jak wygląda, ale nic poza tym.

– A, tu się z panią zgadzam całkowicie. Niepotrzebnie przemyca się surowy, po pierwsze cena wręcz śmieszna, a po drugie, oni nie umieją go wykorzystać, szczególnie Amerykanie paskudzą. Niemcy też nie celują w dziełach sztuki akurat w tej dziedzinie. No i my mamy srebro… Nie mogę pani pocieszyć, ale z drugiej strony, ja nie znam tych pośredników z nazwisk, poza panem Lucjanem. Zdarzają się przypadkowi, powołują się na kogoś, albo nawet i to nie. Mówię to pani w zaufaniu.

– Na upartego sama bym to panu mogła powiedzieć, ale chciałam się upewnić. Do diabła z tym Baltazarem… Zaraz, moment. Od pana Lucjana pół kilo… Czy to nie był spadek po Florianie…? Podobno przeszło przez ręce Baltazara…

– Co za Florian? – spytał mój rozmówca, patrząc na mnie ciekawie.

Ukąsiłam się w język. Żadnych zbrodniczych elementów ujawniać nie należało, normalni ludzie uznaliby mnie za coś w rodzaju morowej zarazy. Nikt by już ze mną słowa nie zamienił.

– Akurat tam byłam, kiedy wyszła z morza półkilowa bryła. Została sprzedana szybko i po cichutku, zdaje się, że właśnie temu Baltazarowi. On może mieć spółkę z panem Lucjanem. Ucieszyłabym się cholernie, gdyby w rezultacie przeszła do pana.

– Nie jest to wykluczone, takie duże bursztyny z morza przytrafiają się rzadko.

– Będę, wobec tego, uważała, że to ta, dla poprawy samopoczucia. Mógłby pan wyświadczyć mi przysługę?

– Służę chętnie.

– Jakby się pan Lucjan pokazał… Ja panu zostawię swój telefon, ale wie pan, jak to jest, on może mieć mnie w nosie i nie będzie mu się chciało, to ja do niego mam interes, a nie on do mnie. Gdyby złapał pan jakiś namiar na niego… Pan Korecki, to jego znajomy od lat, też chciałby go dopaść, a on się ostatnio przeprowadził i nie znamy jego obecnego adresu. Niech się jakoś ujawni. Spróbuje pan go namówić? Telefon Koreckich on chyba ma, ale też mogę zostawić.