Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 25 из 43

– …aby uratować ciebie, dziewięcioletnią dziewczynkę, od nieuchro

– I to wtedy…? – zaczęła Gaja i urwała.

– Tak. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem Jego wezwanie. Szaman mówi, że kto je usłyszy choćby raz, ten musi iść Gaju. Wolałbym nigdy nie trafić na Kamie

I Gaja dopiero teraz pojęła, jak ścisły związek zachodzi między nią a niepojętym wezwaniem zza Rzeki, między nią a losem Jona i zrozumiała, że mąż płaci wysoką cenę za jej życie.

– Czy każdy może usłyszeć Jego wezwanie, jeśli znajdzie się na drugim brzegu? – spytała nagle. – Czy każdy mieszkaniec Wioski byłby zdolny złamać Tabu i popłynąć aż tam? Może najpierw był Jego wybór, a potem musieliśmy zostać mężem i żoną, abym mogła spłacić dług za moje życie?

Jon nie odpowiedział na pytania Gai, nie znał odpowiedzi. Ona zaś ciągnęła:

– Co TAM robisz, gdy znikasz z naszej Wioski? Pierwszy raz, gdy byłeś nieobecny aż trzy długie miesiące, pachniałeś po powrocie krwią. Zabiłeś kogoś?

– Chyba nie – odparł niepewnie jej mąż.

– Gdy powróciłeś drugi raz, wyczułam na tobie zapach i

– Chyba nie – po raz drugi odparł Jon niepewnie. – Kocham ją, ale inaczej niż ciebie. Jest moją siostrą i jej ciało budzi we mnie litość, nie pożądanie.

– Trzeci raz pachniałeś ogniem i dymem, lecz nie był to zapach palącego się drewna, ciepły i dobry, lecz potworny i budzący grozę. Nie mówiłam ci, lecz gdy przytulałam się do ciebie, bardzo długo czułam ten upiorny zapach i bałam się.

– Stosy… – powiedział bezwiednie Jon. – To był zapach kobiety palonej żywcem na stosie.

– Kobiety palonej żywcem na stosie?! Jonie! Kto mógłby popełniać tak okrutne, nieludzkie czyny?! Czyżby tam, dokąd prowadzi twoja Droga, nie istniały prawa Dobrego Boga?!

Jon pokręcił głową i znów odparł niepewnie, z wysiłkiem przypominając sobie wydarzenia ostatniej Drogi:

– Stosy będą płonąć w imię Dobrego Boga, Gaju.

– To niemożliwe… – szepnęła ze zgrozą jego żona. – Bóg by tego nie chciał.

– …ale niektórzy jego słudzy tak.

– Tacy jak Ezra? – domyśliła się Gaja.

– Może tacy jak Ezra – przyznał Jon.

– Czemu więc każesz mi wieść naszego syna do niego i jemu oddać go w opiekę?

– Bo nasz syn nie ma lepszego wyboru: albo wybierze drogę walki z Ezrą, która może skończyć się stosem, albo odda się w jego opiekę, co mu zapewni bezpieczeństwo. Chcę, żeby mój syn był bezpieczny – wyszeptał Jon.

– Za to ty, Jonie, po śmierci starego szamana powinieneś zostać jego następcą – powiedziała w zamyśleniu jego żona.





– To nasz ostatni szaman, Gaju. I

– Niemożliwe! Z jego odejściem zabraknie… nie wiem, jak to nazwać… zabraknie nam czegoś do całości. To tak jakbyś w Puszczy wyrąbał tak dużo drzew, aż przestałaby być Puszczą, stałaby się zwykłym, nędznym lasem – powiedziała Gaja.

– Puszcze też przestaną istnieć, ludzie przemienia je w zwykłe, nędzne lasy – zakończył ze spokojem Jon, patrząc przed siebie, w światy, do których jego Droga jeszcze go nie zawiodła lub nigdy nie zawiedzie.

Po tej rozmowie Gaja długo nie umiała się cieszyć małymi, zwykłymi rzeczami: wschodem i zachodem słońca, cudem narodzin małego źrebaka w zagrodzie, przygotowaniami przyrody do nadejścia zimy, pierwszymi płatkami śniegu, które pod światło wyglądały jak misterne klejnoty. Wiedza o Drodze, jaką przemierza świat, odebrała jej zdolność do rozjaśniającego dzień uśmiechu.

Tym razem Gaja zapragnęła osobiście odprowadzić Jona na drugi brzeg, ale on kategorycznie się temu sprzeciwił.

– Bezimie

Kamie

Wszystkie cztery pary oczu Bezimie

Wspinaczka na ramiona Boga była coraz łatwiejsza. Jon znajdował w bryle posągu coraz więcej szczerb, których wcześniej nie było, na których łatwo można było oprzeć stopę, podeprzeć się dłonią. Przypomniał sobie, jak trudna i groźna wydała mu się pierwsza wspinaczka. Ciało posągu było nieskazitelnie gładkie, lśniące – i ciepłe. Teraz z wolna ogarniał je chłód, który szedł od potężnych stóp i sięgał coraz wyżej i wyżej, mimo że kamień ciągle pulsował swym dziwnym, samoistnym życiem.

– Nie mam leku na twoją chorobę – szepnął Jon, przystając na wyszczerbionej dłoni i przykładając głowę do brzucha starego Boga. – Ale gdybym nawet miał, to ci go nie dam. Wezwałeś nie tę osobę. Tak mi przykro…

Z ramion Światowida rozciągał się widok na cztery Kamie

Bóg, bardzo wolno, z wyraźną niechęcią, uchylił następną z czterech par swych powiek. Ciemna głębia jego oczu wciąż wydawała się nieodgadniona. Ale jesie

Wygląda jak łzy, ale przecież On nigdy nie płacze – pomyślał Jon. – Chyba że…?

Objął głowę rzeźby i spojrzał w ślad za wzrokiem starego Boga. Powietrze zaczęło drgać, ciemna, przedzimowa, gnijąca zieloność Puszczy rozmyła się, ustępując powoli miejsca zieleni tak świeżej jak wiosna… ZIELONE… ZIELONOŚĆ… ZIELEŃ…

…jakże zielone, ową świeżą wiose

Jeszcze wczoraj sposobił się do wzięcia udziału w triumfalnym marszu do Stolicy, gdzie znajdowała się Świątynia Świątyń. Wiedział, że skoro świt wszyscy ruszą za Człowiekiem na Osiołku, wejdą z Nim do tego dumnego, wciąż ważnego, ba, najważniejszego (mimo że podbitego!) miasta i ogłoszą jego mieszkańcom, że oto przybył Król. Jon z góry cieszył się na myśl o zdumieniu i złości, jakie ogarną dostojników, gdy ujrzą, iż Król jest nędznie ubrany, ma bose stopy i wjeżdża nie w lektyce, lecz na ośle. Człowiek bowiem, po długich staraniach Uczniów, zgodził się wreszcie dowieść, że wielkość Królów nie powi

Jon chciał wziąć udział w tym podniosłym, zwycięskim, bezkrwawym podboju Stolicy, której serce stanowiła Świątynia Świątyń; chciał wraz z tłumem wyznawców i uczniów Człowieka wymachiwać radośnie smukłą, świeżą, zieloną palmą, lecz jego ręce były puste, gdyż właśnie tej nocy miał sen. Sen proroczy, a takich snów nie wolno lekceważyć. Nikt w jego pusty

Jon nie uważał siebie za kogoś ważnego, ale jego sen był na pewno snem niezwykłym; zwłaszcza że nawiedził go w noc poprzedzającą triumfalny wjazd do Stolicy Człowieka na Osiołku. W tym śnie zobaczył nieznanego, chudego Chłopca w rozchełstanej koszuli, spod której wyzierała dziwna, długa blizna na piersi, ciągnąca się od nasady szyi ku brzuchowi.

Ktoś go rozpłatał na dwoje, jakby chciał sięgnąć serca. Jakim cudem ominął serce? I jakim cudem ten Chłopiec jeszcze żyje? – zdziwił się Jon w swoim śnie. Ale gdy przeniósł spojrzenie z blizny na twarz nieznajomego, z przestrachem dostrzegł, że choć jest on wyrostkiem, raptem piętnasto-, może szesnastoletnim, jego twarz jest twarzą zbrodniarza. Chłodnego mordercy. Istoty ludzkiej czyniącej zło z obojętnością, bez skrupułów; ba, radośnie. I Jon zrozumiał we śnie, że jego obowiązkiem jest odnaleźć Chłopca w prawdziwym świecie oraz przeciwdziałać spiskowi, który on knuje. Ponieważ to zło miało ugodzić w Człowieka.