Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 1 из 51

Marek Krajewski

Śmierć w Breslau

Eberhard Mock 1

Czas wszechwidny, ten odsłoni

Winy twojej brud.

Ślub nieślubny zemsta goni

Płodzących i płód.

Sofokles, Król Edyp

(przełożył Kazimierz Morawski)

I

Lipcowy upał był nie do zniesienia.

Ordynator szpitala psychiatrycznego Ernst Be

Upał zdawał się nie przeszkadzać drugiemu siedzącemu w gabinecie mężczyźnie z czarną lśniącą czupryną. Z lubością wystawiał na słońce pyzatą, ozdobioną wąsami twarz z kiełkującym zarostem. Potarł policzek dłonią, na której wierzchu prężył się wytatuowany skorpion.

Mężczyzna spojrzał na Be

– Obaj wiemy, doktorze – rzekł z wyraźnym obcym akcentem – że nie może pan odmówić instytucji, którą reprezentuję.

Be

Przetarł oczy, wstał i przechylił się przez parapet – znajomy widok: młoda matka karci nieposłuszne dziecko, warczy ciężarówka wioząca cegły.

– Tak jest, majorze Mahmadow. Osobiście wpuszczę pana na oddział i przesłucha pan tego pacjenta. Nikt pana nie będzie widział.

– O to mi chodzi. Zatem do zobaczenia o północy.

Mahmadow strącił z wąsów resztki tytoniu. Wstał i przygładził spodnie na udach. Kiedy naciskał klamkę, usłyszał głośny huk. Odwrócił się gwałtownie. Be

Dzięki swej wyobraźni pacjent Herbert Anwaldt przetrwał w „domu tortur”, jak nazywał drezdeńską klinikę psychiatryczną przy Marien-Allee, już pięć lat. To wyobraźnia była filtrem cudownych transformacyj; jej zawdzięczał, że kuksańce i razy pielęgniarzy zamieniały się w łagodną pieszczotę, smród fekaliów w zapach wiose

Wyobraźnia zawodziła go jednak, gdy widział biegające po sali małe, ruchliwe owady. Ich brunatno-żółte odwłoki migające w szparach pomiędzy deskami parkietu, ruchliwe czułki wystające zza umywalki, pojedyncze okazy wpełzające na kołdrę: a to ciężarna samica ciągnąca blady kokon, a to dorodny samiec wysoko unoszący swe ciało na chwytliwych odnóżach, a to bezradne młode kręcące dookoła cienkimi czułkami – wszystko to sprawiało, że mózg Anwaldta był wstrząsany elektrycznymi wyładowaniami neuronów. Zwijał się cały boleśnie, w skórę wwiercały się ruchliwe czułki, a w wyobraźni łaskotały go tysiące odnóży. Wpadał wówczas w furię i bywał niebezpieczny dla i

Przy tym zajęciu zastał go podczas obchodu pielęgniarz Jurgen Kopp. Mimo że dyrektor Be

– Ciekawe, który to drze ryja? – zamyślił się Vogel.

– To Anwaldt. Właśnie przed chwilą zapaliło się u niego światło – roześmiał się Kopp. – Pewnie znów zobaczył karalucha.

Kopp miał rację, ale tylko częściową. To rzeczywiście krzyczał Anwaldt, lecz nie z powodu karalucha: po podłodze jego salki, śmiesznie podrygując długimi odwłokami, spacerowały cztery dorodne, czarne, pusty

II

Madame le Goef, Węgierka o pseudofrancuskim nazwisku, wiedziała, jak zabiegać o wrocławskich klientów. Nie wydała ani feniga na prasowy anons czy reklamę, lecz przystąpiła do działań bezpośrednich. Ufając swej niezawodnej intuicji, wynotowała z książki telefonicznej oraz z księgi adresowej miasta Wrocławia około stu nazwisk. Następnie pewna szeroko ustosunkowana, luksusowa prostytutka zweryfikowała listę i okazało się, że przeważnie są to nazwiska bogatych mężczyzn. Oprócz tego madame sporządziła spis wrocławskich lekarzy oraz wykładowców uniwersytetu i politechniki. Wysłała im wszystkim dyskretne liściki w nie wzbudzających podejrzeń kopertach, informujące o powstaniu nowego klubu, w którym najbardziej wymagający panowie mogą spełnić swe pragnienia. Druga fala reklamy rozlewała się po męskich klubach, łaźniach parowych, cukierniach i teatrzykach variete. Sowicie nagradzani szatniarze i portierzy, w tajemnicy przed alfonsami, którzy ich opłacali za stręczenie swych dziewczyn, wsuwali gościom do rąk i kieszeni płaszczy pachnące kartoniki ozdobione rysunkiem apetycznej Wenus w czarnych pończochach i cylindrze.

Mimo świętego oburzenia prasy i dwóch spraw sądowych klub madame le Goef stał się sławny. Klientom służyło swymi wdziękami, na różne sposoby, trzydzieści dziewcząt i dwóch młodzieńców.

W salonie nie brakło też występów artystycznych. „Artystki” rekrutowały się z personelu salonu albo – co było częstsze – tutaj dawały gości