Страница 107 из 110
Green do ostatniej chwili nie był pewny, czy młody Bradley ulegnie. A jednak Jim zdecydował się.
Czekał na tę chwilę od wielu, wielu miesięcy…
— James! Już czas! — powiedział do smukłego pilota pochylonego nad pulpitem kierowniczym. — Włącz autosterowanie i nadaj sygnał wywoławczy. Wszystko powi
Rakieta zbliżała się wolno do jasno oświetlonej śluzy Astrobolidu.
Greeri patrzył krótką chwilę w światło, potem odwrócił się ku pięciu młodym ludziom oczekującym rozkazów. Byli to rośli, zgrabni, specjalnie dobrani chłopcy, z których najstarszy liczył najwyżej dwadzieścia parę lat.
— Pamiętajcie! — powtarzał Green ostatnie instrukcje. — Wszystko zależy od waszej zimnej krwi. Żadnym ruchem nie wolno zdradzić, jaki jest cel naszej wizyty. Aż do chwili, gdy dam znak, jesteśmy po prostu gośćmi. W czasie „eksmisji” nie wolno dopuścić do żadnych starć, nawet do zamieszania. Broni używamy tylko na postrach. Wszelki przelew krwi byłby nie tylko szkodliwy, ale może również tragiczny w skutkach. James zostaje w rakiecie i po naszym odejściu w głąb statku zawiadomi Lucy Dalton, aby przygotowała się do wprowadzenia rakiety z dziewczętami. Natomiast po „eksmisji” każdy zajmuje wyznaczone stanowisko i odlatujemy z pełną mocą silnika, gdyż każda minuta będzie tu znaczyła bardzo wiele.
Tymczasem rakieta została już pochwycona przez wielkie „łapy” i przesunięta w głąb tunelu zamkniętego polami odpychającymi.
— Ciśnienie? — zapytał Green pilota.
— Już normalne — odparł James patrząc na manometr.
— Otwórz klapę! — rozkazał Green wstając z fotela.
Wyładowano już z rakiety pięć pokaźnych skrzyń, gdy w drzwiach prowadzących do wnętrza statku ukazał się inżynier gospodarczy międzygwiezdnej wyprawy, Renę Petiot.
— Ach, Ike! — zawołał spostrzegłszy byłego wydawcę. — Witamy! Witamy! A cóż to za paki?
— Przywieźliśmy prezenty dla was od naszej Partii Powrotu. Niestety, prezydent Horsedealer nie mógł osobiście przylecieć. Sprawy państwowe…
— Nic o tym nie wiedzieliśmy, że przylatujecie. Za godzinę wraca Andrzej, Kora i pewnie jeszcze i
— Właśnie to ma być dla nich niespodzianka — zaśmiał się Green.
— Prosimy do sali klubowej. Zaraz zawołam Mary, Mei, Ingrid i Zoję.
— Właśnie chcieliśmy pana o to prosić. Pragniemy przekazać prezenty wszystkim obecnym na statku uczestnikom waszej ekspedycji. Również i dzieciom…
Wkrótce wokół skrzyń przewiezionych windą do sali klubowej zgromadzili się mieszkańcy Astrobolidu serdecznie witając gości.
Młodzi ludzie zajęli się otwieraniem skrzyń. Były tam stare, kunsztownie tkane makaty i gobeliny, ozdobne wazy i pięknie rzeźbione puchary, szkatuły i puzderka pełne klejnotów, z których wiele z pewnością było niegdyś własnością legendarnych „60 sprawiedliwych”.
Green zdawał się jednak nie słyszeć słów zachwytu, jakie padały z ust gospodarzy, spoglądając raz po raz na drzwi windy.
— Dlaczego nie przyszła pa
— Rity nie ma w Astrobolidzie.
— Nie ma?
Green wyraźnie pobladł.
— Nie ma jej w Astrobolidzie? — powtórzył.
— Poleciała dwie godziny temu na Celestię II usunąć jakieś uszkodzenie w III podstacji sterującej autotypów.
Green spojrzał na Mary jakoś dziwnie.
— Ona tam… teraz? — głos miał tak zmieniony, że wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
— Renę rozmawiał z nią przez radio pół godziny temu. Powiedziała, że rnj jeszcze roboty na blisko dwie godziny — wyjaśniła Mary patrząc ze zdziwieniem na Greena.
Wydawca spojrzał na zegarek.
— Trzeba natychmiast wezwać ją do powrotu! — skoczył gwałtownie ku drzwiom. — Jaki numer wywoławczy?
— Siedem, dwa. Co się stało?
Mary i Renę rzucili się za Greenem, który znając dobrze rozkład wewnętrzny pomieszczeń statku pobiegł wprost do centrali radiowej. Nie odpowiadając na pytania gospodarzy pośpiesznie połączył się z Ritą.
— Wracaj natychmiast! Natychmiast wracaj na Astrobolid! — zawołał bez wstępów, gdy tylko twarz Rity ukazała się na ekranie. — Nie masz ani chwili do stracenia!
— Dlaczego? Co się stało? — Rita zmarszczyła brwi. — Nie pytaj o nic, tylko wracaj!
— Nic z tego nie rozumiem. Mów wyraźniej, o co chodzi?
— Nie wolno ci zostać tam ani minuty: Uniwer PAR jest uszkodzony! W każdej chwili może nastąpić eksplozja!
— Nie mam się czego obawiać. Po pierwsze — w razie awarii następuje automatyczna blokada. Po drugie — znajduję się w odległości dwóch kilometrów od miejsca ewentualnej eksplozji.
— To nie wystarczy! Uciekaj! Natychmiast! Nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa!… Pozostało jeszcze 9 minut do eksplozji! Eksplozji mezoternu!…
Teraz dopiero na twarzy Amerykanki pojawił się przestrach.
— Ja nie mam czym uciekać! Posłałam rakietę na Celestię z wymontowanym granutorpem. Do zespołu remontowego.
Green nie słuchał już ostatnich słów Rity. Jak tylko mógł najszybciej popędził do śluzy. Z okrzykiem: „Włączaj silnik!” — wskoczył do wnętrza rakiety zatrzaskując za sobą drzwi.
Siedzący w fotelu pilota James bez słowa wykonał rozkaz.
Rakieta plunęła snopem rozpalonych gazów do wnętrza tunelu startowego i runęła w przestrzeń.
— Do Celestii II! Prędzej! Włącz pełną moc!… Rakieta zatoczyła wielki luk i pomknęła nabierając gwałtownie prędkości.
Green z napięciem śledził ruchy wskazówki zegarka. Zdawał się nie odczuwać gniotącego pierś przyśpieszenia.
— Prędzej! Prędzej! — powtarzał nerwowo patrząc z przerażeniem, jak zbliża się moment włączenia uniwerproduktora.
Już był zdecydowany sięgnąć do środka ostatecznego — przekreślić wszystko i ostrzec Kruka kierującego zdalnie produkcją aroternowej powłoki, gdy James rozpoczął hamowanie. Po chwili przed rakietą ukazały się rosnące szybko żółte gwiazdy reflektorów, oświetlających przestrzeń budowy nowej Celestii.
Do włączenia uniwerproduktora brakowało zaledwie kilkudziesięciu sekund. Green wiedział, że nie zdąży już ani zawiadomić Kruka, ani tym bardziej zabrać Rity i uciec. Pozostał tylko jeden sposób zapobieżenia katastrofie.
— Widzisz ten rząd przezroczystych rur między tą wielką brunatną kulą a srebrzystym dzwonem uniwera?
— Tak, mistrzu.
— Musisz za wszelką cenę rozbić choć jedną z tych rur. To nie będzie trudne. No, jazda!
— Zrobi się!
Rakieta zatoczyła półkole i uderzyła taranem w najcieńszą rurę. Przezroczyste tworzywo nie wytrzymało ciosu. Obłok rozpylonej substancji wypchniętej ciśnieniem z przerwanej rury, okrył na moment rakietę. Posłuszna pilotowi pędziła ona dalej, pozostawiając za sobą jasną smugę gazów.
Green odetchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo eksplozji zażegnane — każde, nawet drobne uszkodzenie powodowało automatyczną blokadę całego zespołu uniwerproduktora. Tu nie można było się wahać, choć zderzenie mogło skończyć się zagładą rakiety.
— Czy orientujesz się, gdzie może być III podstacja sterująca autotypów?
— Nie wiem, mistrzu.
— Nie szkodzi! Nadaj sygnał wywoławczy „siedem, dwa”. Gdy się zgłosi, kieruj rakietę na nadajnik.
Zapłonęła czerwona lampka i na niewielkim ekranie pojawiła się głowa Rity. Green wstał z fotela i czepiając się klamer dotarł do obiektywu wideofonu.
— Rito! Zaraz będę u ciebie. Będziesz uratowa… — nie dokończył. Obok głowy Rity pojawiła się twarz Jima Bradleya, potem Letta Cornicka.
Gwałtownym ruchem Green wyłączył aparaturę wideofoniczną.
— Wracamy! — rzucił z przekleństwem.
— Dokąd? — zapytał krótko James.
— Dokąd? — powtórzył Green i naraz uświadomił sobie, że właściwie nie ma dokąd wracać. Popatrzył na Jamesa i szybko spuścił oczy, nie mogąc znieść ufnego, niemal dziecięcego spojrzenia młodego pilota,
— Wracamy do Celestii. Do starej Celestii — powiedział z westchnieniem.
— A tamci? A chłopaki? I dziewczęta? — zapytał James z niepokojem.