Страница 106 из 110
— Nie. Ja wiem, że ty nie mógłbyś mnie kochać — w głosie jej dźwięczała szczerość. Nie miał już wątpliwości.
— Powiedz, kogo się obawiasz?
— Kogo? Ja nic nie powiedziałam… Ja nie mówiłam…
— Czego o n i chcą od ciebie? — zapytał Wiktor ostro.
Osłupienie pomieszane ze strachem malowało się na twarzy dziewczyny. Usta jej drgały nerwowo.
— Oni… Oni… Skąd wiesz?… Oni mnie zabiją! Sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.
— Ber?… Tu Wiktor. Chciałeś dzwonić… Słucham… Uszkodzenie?… Poproś Rite, niech poleci i naprawi. A teraz słuchaj! Przyjdź tu natychmiast. Czekam.
Stella opuściła głowę z rezygnacją. Może właśnie tak trzeba. On wie lepiej…
Jim Bradley rzucił wzrokiem na zegarek i zadrżał.
— Godzina piętnasta! Więc to już za dwie godziny… — wyszeptał spoglądając ze zgrozą na długą skrzynkę dostarczoną mu wczoraj przez spiskowców.
Czuł, że braknie mu sił do wykonania potwornego zlecenia, a jednocześnie nie miał dość odwagi, aby twardo przeciwstawić się woli spiskowców. Żeby jeszcze nie ojciec!
George Bradley wcześnie stracił żonę i sam wychowywał swoich synów, ucząc ich patrzeć na świat otwartymi oczyma i cenić wartość tego, co klika rządząca Celestią przywykła nazywać z przekąsem „brakiem realizmu”. Dla nich żył, dla nich pracował. W świetle jego sławy wyrośli na porządnych ludzi, zdobyli fach i pracowali uczciwie, wpatrzeni w przygarbioną przez wiek postać ojca, który dzielił się z nimi każdym swoim sukcesem i cieszył jak dziecko każdą ich radością.
Dla Jima wiadomość o zbrodni popełnionej przez ojca bardzo dawno temu, kiedy jego nie było jeszcze na świecie, stanowiła najcięższe przeżycie, jakiego doświadczył. Początkowo nie wierzył i starał się jak najdłużej podtrzymywać w sobie to przekonanie. Wreszcie pod naciskiem faktów musiał ulec. — A więc to ojciec otruł Rosenthala! Ten ukochany, najbardziej godny szacunku ze wszystkich ludzi ojciec?
Dlaczego on to zrobił? No tak… Summerson kazał… Ale przecież… chyba nie mógł go zmusić? Co by było, gdyby ojciec odmówił?
„Ą co będzie, jeśli ja odmówię?” — odpowiedział sam sobie.
Próbował porównywać te dwie sytuacje, ale wydawało mu się to sztuczne. On chce bronić ojca? Bo ojciec… kiedyś… otruł człowieka. Gdyby nie otruł, jego syn nie tytko rzuciłby ukrytym za ścianą spiskowcom, jak to zrobił na początku: „Nie spowoduję eksplozji!”, lecz sprowadziłby na nich Malleta. A kto wtedy groził ojcu? Naturalnie Summerson. Ale czym? Czym zdołał szantażować tego nieskazitelnego człowieka?
Młody człowiek czuł podświadomie, że jego ojciec mógł dopuścić się nikczemnego czynu tylko pod jakąś okropną, niewyobrażalnie podłą presją. A jednak cień zbrodni padł w jego oczach na uśmiechającą się dobrodusznie twarz ojca. Ile razy spotykał go po tej fatalnej godzinie, czuł gwałtowną chęć zapytania: „Powiedz, jak to było? Powiedz, że to nieprawda”.
Jim pochylił się nad stołem, ukrył twarz w dłoniach.
Nagle uczuł pocałunek na włosach. Jeszcze zanim podniósł głowę, poznał ojca.
Doktor Bradley przypatrywał się synowi przenikliwie. Wyraz oczu Jima, z których wyczytał, że przeżywa on coś bardzo głęboko, zaniepokoił go.
— Jesteś przepracowany… — zaczął z troską. — Zasłużyłeś na chociaż parodniowy wypoczynek. Ja to mogę załatwić z Krukiem.
Jim spojrzał czule na ojca.
— Dziękuję ci. Jesteś dobry, jak zawsze. Wiem, że Kruk by ci nie odmówił. I mnie także lubi. Ale nie! Ja nie chcę wypoczywać.
— Dzielny chłopak z ciebie, moje dziecko — powiedział profesor z rodzicielską dumą. — Ale musisz dbać także o swoje zdrowie.
To mówiąc leciutko ujął dłoń syna w przegubie. Nierówny puls zaniepokoił lekarza.
— Mój chłopcze, ty coś przeżywasz — powiedział łagodnie. — Ojcu możesz wszystko wyznać, będzie ci lżej na sercu. A może rzeczywiście jesteś przepracowany? No, mów.
— Kiedy to nie to! — wyrwało się Jimowi.
— A więc co? — nalegał starzec.
Młody człowiek uczuł gorycz świadomości, że musi ojca okłamać, i to zaraz, za krótką chwilę. I co najgorsze, ojciec niechybnie pozna się na kłam1'wie.
— Nie możesz mi powiedzieć? — zasmucił się George Bradley.
— Niestety, nie — młody konstruktor zdobył się na odwagę, by powiedzieć chociaż taką prawdę.
— Jim… Jim… — powtarzał lekarz tonem wymówki. — Wiesz, jak bardzo cię kocham… A dopiero w tej chwili pierwszy raz naprawdę boję się o ciebie. Bo przecież wiesz, że nigdy nie chciałem ci być przeszkodą w żadnych planach życiowych. Więc teraz drżę, że to coś, czego mi nie chcesz wyjawić, to jakaś hańba. Że po prostu wstydzisz się przede mną. A to też niesłuszne. Znam życie i na własnej skórze poznałem, ile zasadzek stawia ono przed człowiekiem, a takim jak ty w szczególności. Im człowiek jest uczciwszy, z tym większą furią naciera na niego wszelkie paskudztwo. Wiedz, że podłość nienawidzi uczciwości tak samo, jak ty pogardzasz nikczemnymi czynami. Jest to prawo kontrastu.
Umilkł.
Jim oddychał ciężko.
— Wiec powiedz — podjął po chwili ojciec. — Ja cię nie potępię. Tylko doradzę, jak gdybym radził sobie.
Jim spojrzał nerwowo na zegarek.
— Spieszysz się? — zapytał profesor.
— Jeszcze nie. Za półtorej godziny lecę na Celestię II.
— No to mamy czas.
W oczach Jima widniał lęk. Ojciec ujął go mocno za ramiona.
— Co tobie? Nigdy cię nie widziałem w takim stanie. Co robisz za półtorej godziny?
— Za półtorej godziny… Wtedy… uważaj, że twój syn umarł, że go nie masz, żeś go nigdy nie miał… I żyj spokojnie. Ja tego chcę…
Doktor dotknął czoła chłopca. Było rozpalone.
— Masz gorączkę. Zabieram cię do domu i położysz się do łóżka. Jesteś chory
— Nie! To wykluczone! Mam coś bardzo ważnego…
— Przecież majaczyłeś przed chwilą.
— Ależ nie! Tylko… ja cię bardzo kocham i… dlatego nie pytaj o nic!
— Słuchaj, Jim. Rozkazuję ci jako ojciec, abyś mi odpowiedział na pytanie: kto cię szantażuje?
Chłopak zamyślił się.
— A jeśli nawet, to… Co ty zrobisz przeciwko nim?
— Nie obawiaj się! — odparł profesor z błyskiem gniewu w oczach. — Nie obawiaj się! -powtórzył. — Zdepczę! Zniszczę! Zmiażdżę! Zastrzelę jak wściekłego psa! Jego czy ich! To mi obojętne. Sam zastrzelę, potem oddam się w ręce sądu! Ach, Jim, żebyś ty wiedział, jak ja strasznie nienawidzę szantażystów! Powiesz wszystko! Tak trzeba.
— Kiedy… ja musiałbym poruszyć takie sprawy, o których nie powinieneś w ogóle słyszeć.
— Mów, bo ja nie ustąpię — nacierał profesor. Jim odwrócił głowę, by nie patrzeć ojcu w oczy.
— Ty otrułeś Rosenthala? Cisza.
Dopiero po dłuższej chwili George Bradley odezwał się cichym, zmienionym głosem.
— Nie lękaj się patrzeć na mnie. Życie nie oszczędziło mi nawet tego, że ty wiesz… Tak bardzo się bałem tej chwili… Ale trudno. Nie myślę ukrywać. To prawda.
Stał na środku pokoju ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Siwa głowa pochylała się niżej… niżej…
Naraz wyprostował się.
— Tyle lat… Tyle lat… Byłem słaby… Sił nie starczyło… Za cenę ludzkiego życia… Podszedł do syna.
— Czego oni żądali od ciebie? — rzekł twardym, rozkazującym tonem. Jim spojrzał załzawionym wzrokiem na ojca:
— Mam wysadzić Celestię II. Żebyśmy nie mogli wrócić… Mówili… że jeśli nie zrobię tego, co mi każą, to… To wydadzą ciebie! — wyrzucił z determinacją.
Doktor Bradley uniósł wysoko głowę. Z wyrazem zaciętości w oczach powiedział patrząc prosto w twarz syna:
— To nieważne! Nieważne, co oni ci mówili, czym grozili. Żaden Bradley już nie popełni dla nich zbrodni! Chodźmy!
Ujął syna za ramię.
— Chodźmy! — powtórzył. — Dług trzeba spłacić! Choćby późno…
Półtorej godziny później Jim Bradley zjawił się znów w swojej pracowni. Wziął długą paczkę pod pachę i szybkim krokiem ruszył ku windzie.
Ostatni z rodu Greenów
Green spojrzał na zegarek. Dochodziła siedemnasta.
— A więc już za pół godziny włączą…
Począł bębnić palcami po rękojeści elektrytu ukrytego pod bluzą na piersiach. Przed chwilą zapłonął reflektor na płycie startowej Celestii — znak, że Jim wykonał powierzone zadanie.