Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 3 из 7

Pirx czuł, że spokój, wypełniający barak, który drżał w porywach wichury, jest pozorny. Nie tylko on udawał, że czyta i nie chce jeść kolacji, jakby o niej zapomniał. Tamci dwaj także prowadzili grę, tyleż trudną do określenia, co wyraźniejącą z upływem każdej minuty.

Aniel podlegał, by tak rzec, „w pionie” obsługi technicznej Massenie jako intelektronikowi, a Krullowi znowuż, w charakterze „członka wyprawy”, jako dowódcy. Otóż ewentualny defekt mógł być zawiniony przez każdego z nich. Może Massena czegoś nie dopatrzył, a może Krull niewłaściwie wyznaczył trasę, jaką miał przejść Aniel? Ale to w końcu nie byłoby trudno wykryć i nie taka przyczyna powodowała rosnącą sztuczność powszechnego milczenia.

Krull od samego początku jakby umyślnie pomiatał robotem, bo i przezwał go w sposób godny sztubaka, i nieraz wydawał mu polecenia, od jakich tamci się powstrzymywali, choćby dlatego, że uniwersalny automat nie jest lokajem. A robił to pewnie dlatego, że przez Aniela usiłował nieudolnie, ale uporczywie dosięgnąć Massenę, którego wprost nie ważył się zaczepiać.

Odbywała się teraz licytacja nerwów i ten, kto pierwszy wyjawiłby niepokój o losy Aniela, przyznałby się jak gdyby do przegranej. Pirx czuł zresztą, że sam został wciągnięty w ową milczącą rozgrywkę, tak głupią i zarazem tak w tej chwili napiętą. Zastanowił się, co on sam zrobiłby, gdyby był dowódcą grupy. Teraz pewno niewiele, bo w taką noc nie można było wyruszyć na poszukiwania. Tak czy owak należało czekać do rana, najwyżej można by spróbować radiołączności z minimalną zresztą szansą sukcesu, ponieważ zasięg fal ultrakrótkich był w nieprzejrzystym terenie górskim niewielki. Dotąd nigdy go jeszcze nie posyłali samego, choć tego nie zabraniał, obwarowywał podobne przedsięwzięcie licznymi paragrafami, pełnymi zastrzeżeń. Zresztą pal diabli regulamin! Pirx uważał, że Massena mógł, zamiast w irytujący sposób wydrapywać resztki przypalonej konserwy z puszki, spróbować jednak radiowezwania. Zastanawiał się, jakby to wyglądało, gdyby on sam to zrobił. Coś w końcu musiało się stać. Czy robot może złamać nogę? Nigdy o czymś takim nie słyszał.

Wstał, podszedł do stołu i czując na sobie ukradkowe, niby to obojętne spojrzenia tamtych, uważnie obejrzał mapę, na której rano Krull sam wykreślił Anielom marszrutę. Czy wyglądało na to, że kontroluje dowódcę? Podniósł nagle głowę, spotkał oczy Krulla, który chciał mu coś powiedzieć, bo najwyraźniej otwierał już usta. Ale kiedy zimny i ciężki wzrok Pirxa trafił go, tylko odchrząknął i, przygarbiwszy się, dalej sortował swoje papiery. Musiał mu Pirx dobrze zaświecić oczami, nie umyślnie jednak, a tylko dlatego, że w podobnych chwilach budziło się w nim coś, co zjednywało mu na pokładzie posłuch i respekt podszyty niepokojem.

Odłożył mapę. Marszruta podchodziła tylko do wielkiej ściany skalnej z trzema podciętymi urwiskami, ale wyznaczona droga omijała je. Czy robot mógł nie wykonać zadania? To było niemożliwe.

— Ale można przecież zwichnąć nogę nawet w byle rozpadlinie! — pomyślał. Nie, to nonsens. Robot, taki jak Aniel, wytrzyma upadek i z czterdziestu metrów, nie z takich opresji wychodzą cało, mają coś lepszego od kruchych kości. Więc co się stało, u licha?

Wyprostował się i ze swej okazałej wysokości spojrzał najpierw na Massenę, który krzywił się i dmuchał, pijąc zbyt gorącą herbatę, potem na Krulla, by wreszcie, odwróciwszy się ostentacyjnie, wyjść do malutkiej sypialni, gdzie zbyt gwałtownie wyszarpnął swoje składane łóżko ze ściany i, zrzuciwszy z siebie czterema wprawnymi ruchami ubranie, wpełznął do śpiwora. Wiedział, że niełatwo przyjdzie mu zasnąć, ale miał dosyć na dziś towarzystwa tamtych. Kto wie zresztą, czy gdyby został z nimi dłużej, nie nagadałby im czegoś, na pewno niepotrzebnie, bo i tak mieli się jutro rozstać na pokładzie Ampere’a; z chwilą gdy wejdą na statek, przestanie istnieć grupa operacyjna Joty Wodnika.





Zaczynało mu się już zwidywać to i owo, jakieś wpółsrebrne smużki ściekały pod powiekami, puszyste jak jaskry światełka kłoniły do snu, przewrócił jeszcze poduszkę na drugą, chłodniejszą stronę — i naraz jakby namacalną i bliską zobaczył postać Aniela — tak jak widział go po raz ostatni w tym dniu, kilka minut przed ósmą. Massena ładował mu właśnie patrony odrzutowe, dzięki którym można przez kilka minut szybować w powietrzu, jak gdyby wbrew grawitacji; urządzenia tego używali zresztą wszyscy, rozumie się w okolicznościach przewidzianych przez wszechstro

Obudził się wcześnie i nie wiadomo czemu pierwsze, co pomyślał, było, że ustał wiatr. Potem przypomniał sobie Aniela i własne rojenia z nocy, przed snem; zmieszało go trochę to, że coś podobnego mogło mu w ogóle przyjść do głowy. Leżał jeszcze dobrą chwilę, aż doszedł do przeświadczenia nieco uspokajającego, że te przedse

Pirx jadł za trzech, ale w ogóle się nie odzywał. Kiedy tamci dopijali jeszcze kawę, wstał i, poszperawszy w swoim worku, wyjął zeń zwój białej liny nylonowej, młotek i haki. Po namyśle dorzucił jeszcze do plecaka swoje wspinaczkowe pantofle — na wszelki wypadek.

Wyszli na zewnątrz, gdy świt ledwo wstawał. Gwiazd nie było już widać na niebie pozbawionym barwy. Ciężka, fioletowa szarość na ziemi, twarzach,, w samym powietrzu, była nieruchoma i mroźna, góry na północy stanowiły czarną masę, zastygłą w ciemności, południowy grzbiet, bliższy, stał jak nadtopiona maska bez rysunku, z jaskrawym pasem pomarańczowego światła nad szczytami. Ten blask, odległy i nierzeczywisty, utrwalał w powietrzu skłębione kity oddechów, bijące z ust trzech łudzi. Chociaż atmosfera była rzadsza od ziemskiej, oddychało się dobrze. Przystanęli na końcu równiny. Ostatki trawy, brudnej w zmieszanym półmroku cofającej się nocy i napełzającego zza gór dnia, znikły. Przed nimi rozpościerała się morena lodowcowa, zwały głazów majaczyły jak widziane przez płynącą wodę. Kilkaset kroków wyżej pojawił się wiatr; zaskakiwał krótkimi porywami. Szli, przekraczając lekko mniejsze głazy, wstępowali na wielkie, czasem płyta skały stuknęła sucho o drugą, czasem ziarno żwiru strzeliło spod buta i toczyło się po zboczu w rozgonionych pogłosach, jakby ktoś się tam budził. Czasem zaskrzypiał pas naramie