Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 2 из 7

Inżynierowie byli niezbyt szczęśliwi, kiedy produkty ich zaczęły przejawiać taką spontaniczność, która nasuwała mimo woli myśl o życiu wewnętrznym. Powiadało się na ogół, że automaty myślą, ale „nie mają osobowości”. Prawda, nikt nie słyszał o automacie, który by wpadał w gniew, zachwyt, śmiał się lub płakał; były zrównoważone doskonale, jak tego sobie życzyli konstruktorzy. Ponieważ jednak mózgi ich nie powstawały na taśmie montażowej, lecz w procesie powolnej hodowli monokryształów, z jej rozrzutem statystycznym nie do opanowania, mikroskopijne skądinąd przesunięcia molekuł powodowały takie różnice końcowe, że na dobrą sprawę nie istniały dwa identyczne automaty. A więc jednak indywidualności? Nie — odpowiadał cybernetyk — rezultaty procesu probabilistycznego; tak też myślał sobie Pirx jak każdy chyba, kto miał z nimi wiele do czynienia, kto całymi latami wyczuwał obok siebie ich milczącą, zawsze celową, zawsze logiczną krzątaninę. Zapewne, były wszystkie bardziej do siebie wzajem podobne aniżeli do ludzi, ale i one miewały swoje narowy, predylekcje, a bywały i takie, które, wykonując rozkazy, praktykowały coś w rodzaju „biernego oporu” — objaw, który, jeśli się nasilał, kończył się generalnym remontem.

Pirx, i na pewno nie on jeden, miał wobec tych osobliwych maszyn — które tak dokładnie wykonywały polecenia i taką nieraz wykazywały przy tym inwencję — sumienie niezbyt czyste. Może datowało się to od czasu, kiedy dowodził „Koriolanem”, dość, że same podstawy sytuacji, w której człowiek stworzył myślenie poza sobą i uzależnił je od siebie, sam fundament takich stosunków uważał za nie całkiem uczciwy. Zapewne nie potrafiłby powiedzieć, co powodowało ów lekki niepokój, jakby świadomość niewyrównanego rachunku, fałszywie powziętej decyzji, czy może po prostu — choć to grubo powiedziane — jakiegoś, prawda, że zręcznie, ale jednak — popełnionego świństwa. Było przewrotne wyrafinowanie w owym rozsądnym umiarze, z jakim człowiek tchnął zdobytą o sobie samym wiedzę w zimne maszyny, pilnując, by miały tylko tyle duchowości, ile to niezbędne, bez szansy na stanie się konkurentem swego twórcy do łask świata. Maksyma Goethego: In der Beschrankung zeigt sich erst der Meister — nabierała, w odniesieniu do zmyślnych konstruktorów, niespodziewanego posmaku pochwały, obracającej się w szydercze potępienie, bo nie siebie wszak postanowili ograniczyć, lecz swoje dzieła, i to z okrutną precyzją. Rzecz jasna, Pirx nie ważył się nigdy wypowiadać głośno takiej myśli, bo zdawał sobie sprawę z tego, jak śmiesznie by brzmiała; automaty nie swoją egzystencjalną sytuacją były upośledzone czy wyzyskiwane, rzecz stała się zarazem prostsza, moralnie trudniejsza do zaatakowania, ale i gorsza: ograniczono je, jeszcze nim powstały, na papierze kreślarskim.

W owym dniu, przedostatnim ich pobytu na planecie, prace były już właściwie zakończone. Gdy jednak przyszło do sprawdzania taśm z wynikami, okazało się, że jednej brakuje. Najpierw przeszukano pamięć maszynową, potem przetrząśnięto wszystkie schowki i szuflady, przy czym Krull dwukrotnie zlecił Pirxowi, aby dokładnie spenetrował własne rzeczy, co zakrawało na złośliwość, bo Pirx nie miał z brakującą taśmą w ogóle styczności i nie chowałby jej przecież w walizce. Pirxa aż język świerzbiał, by coś wreszcie odpowiedzieć, tym bardziej że dotąd zawsze kładł uszy po sobie, usprawiedliwiając w duchu szorstkie, obraźliwe nawet zachowanie Krulla. Jak umiał. Aniel i tym razem powściągnął ostrzejsze słowo — zamiast tego zauważył, że jeśli trzeba powtózyć pomiary, chętnie zrobi to sam, wziąwszy Aniela za pomocnika.

Krull uznał jednak, że pomoc Pirxa zupełnie nie będzie Anielowi potrzebna, obarczyli więc robota aparatem, szpulami fotograficznymi i, założywszy mu do olstrów pasa odrzutowe patrony, wysłali go w par szczytową masywu podgórskiego.

Robot wyszedł o ósmej rano — Massena wyraził głośno przekonanie, że zrobi swoje do obiadu. Minęła jednak druga, trzecia, potem czwarta, zapadł wreszcie zmrok, Aniel zaś nie wracał.

Pirx siedział w kącie baraku pod kadmową lampą ście





O szóstej Pirx nie potrafił już wytrzymać w swym kącie, bo mu noga zdrętwiała, zaczął się więc przeciągać, aż kości trzeszczały, poruszać stopą i zginać nogę w kolanie, by przywrócić krążenie krwi, potem zaś puścił się na przechadzkę po przekątnej baraku, wiedząc dobrze, że niczym bardziej nie zdoła zirytować Krulla, zatopionego w podsumowywaniu obliczeń.

— Doprawdy, moglibyście tak nie hałasować! — rzekł wreszcie Krull jakby do nich obu, jakby nie wiedząc, że to Pirx chodzi, Massena bowiem ze słuchawkami na uszach bawił się jakąś audycją, rozwalony na fotelu pneumatycznym, ze śmiesznie rozmarzonym wyrazem twarzy. Pirx otworzył drzwi, którymi szarpnął silny wiatr zachodni i kiedy oczy przywykły trochę do ciemności, mając za plecami dygocącą w podmuchach blachę ściany, wpatrzył się w stronę, z której powinien był nadejść Aniel. Widział tylko nieliczne gwiazdy, drgające silnie w powietrzu, którego wysoko poczęte, nierówne wycie obejmowało mu głowę zimnym nurtem, wichrzyło włosy, a nozdrza i płuca aż rozdymało pod wiatr — musiał mieć ze czterdzieści metrów na sekundę. Stał tak, a gdy mu się zimno zrobiło, wrócił do baraku, gdzie Massena, ziewając, zdejmował z głowy słuchawki i palcami przeczesywał włosy, Krull zaś, zmarszczony, suchy, cierpliwie składał papiery w teczkach, postukując plikiem arkuszy, aby je wyrównać.

— Nie ma go! — powiedział Pirx i sam się zdziwił, tak to zabrzmiało — rzucił te słowa prawie jak wyzwanie. Oni zaś musieli dostrzec ich szczególny ton, bo Massena popatrzył bystro na Pirxa i zauważył:

— To nic. Trafi, choć ciemno, wróci na podczerwieni…

Pirx spojrzał na niego, ale nic nie odpowiedział Przechodząc obok Krulla podjął z krzesła pozostawioną książkę i, siadłszy w swoim kącie, udawał, że czyta, Wiatr wzmagał się. Zaokie