Страница 76 из 84
— Wykonywaliśmy tylko nasze zadania - mruknął Crowley.
— Tak. I co? Mnóstwo ludzi na przestrzeni dziejów wykonywało tylko swoje zadania i spójrz, ile kłopotów narobili.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że powi
— A co masz do stracenia?
Crowley chciał zacząć spór, ale zrozumiał, że brak mu argumentów. Nie miał już nic do stracenia, bo stracił wszystko, co mógł. Nie mogli mu zrobić już nic gorszego niż to, co i tak zamierzali. Wreszcie był wolny.
Sięgnął pod siedzenie dżipa i znalazł łyżkę do opon. Nic nią nie zwojuje, ale nie zwojuje też niczym i
Azirafal podniósł miecz, upuszczony przed chwilą przez Wojnę, i z namysłem zważył go w dłoni.
—Jejku, całe lata upłynęły od chwili, gdy tego używałem -mruknął.
— Około sześciu tysięcy - przypomniał Crowley.
— Słowo daję, tak jest - powiedział anioł. - Cóż to był za dzień. Dobre, stare czasy.
— Niezupełnie - rzekł Crowley. Hałas był coraz większy.
— W owych czasach ludzie rozróżniali dobro od zła — westchnął marzycielsko Azirafal.
— No, tak. Zastanów się nad tym.
— Ach. Tak. Za dużo wtrącania się w ich sprawy?
—Tak.
Azirafal uniósł miecz. Rozległ się łoskot, a miecz nagle rozpalił się jak sztaba magnezu.
— Wystarczy raz się nauczyć, jak to się robi i już nigdy nie zapominasz - zauważył. Uśmiechnął się do Crowleya. - Chciałem tylko powiedzieć - dodał - że jeśli się z tego nie wykaraskamy, to... zawsze wiedziałem, że jest w tobie głęboko ukryta iskra dobroci.
— To się zgadza - rzekł gorzko Crowley. - A teraz rób, coś zapowiedział.
Azirafal wyciągnął dłoń.
— Miło było cię poznać - powiedział. Crowley ją przyjął.
— No to za następną okazję - odparł. -1... Azirafalu?
—Tak?
— Zapamiętaj sobie, wiedziałem, że w głębi duszy jesteś na tyle sukinsynem, że można cię lubić.
Usłyszeli szuranie nóg i rozepchnęła ich nieduża, ale dynamiczna postać Shadwella, groźnie wymachującego gromową strzelbą.
— Wy, miętkie chłopaczki, wy byście nie potrafiliście ubić nawet ściora w beczce - oświadczył. - Kogo teraz będziem bili?
— Szatana - powiedział po prostu Azirafal.
Shadwell kiwnął głową, jakby to nie było dla niego żadną niespodzianką, cisnął strzelbę na ziemię i zdjął kapelusz, ukazując czoło, które znano i którego obawiano się wszędzie, gdzie zbierali się awanturnicy uliczni.
— Tak i mnie się widziało - powiedział. - W takiem razie uży-jem mojej renki.
Newton i Anathema ujrzeli, jak cala trójka niepewnym krokiem oddala się od dżipa. Z Shadwellem w środku wyglądali jak stylizowane W.
— Co, u licha, oni zamierzają zrobić? - zapytał Newton. -1 co się dzieje... co się dzieje z nimi?
Płaszcze Azirafala i Crowleya rozpękły się wzdłuż szwów. Jeśli ma się pójść do boju, można równie dobrze zrobić to w prawdziwej postaci. Skrzydła rozwinęły się ku niebu.
Wbrew powszechnemu mniemaniu, skrzydła demonów są takie same jak aniołów, choć często bywają lepiej utrzymane.
— Shadwell nie powinien iść z nimi! - zawołał Newton, chwiejnie wstając na nogi.
— Co to jest shadwell?
— To mój sierż... to zadziwiający starzec, nigdy byś nie uwierzyła... Muszę mu pomóc!
— Pomóc mu? - zdziwiła się Anathema.
— Złożyłem przysięgę i tak dalej. - Newton zawahał się. - No, coś w rodzaju przysięgi. A on zapłacił mi za miesiąc z góry!
— Więc kim są tamci dwaj? Twoi przyjaciele... - zaczęła Anathema i zamilkła. Azirafal zwrócił się do niej profilem i twarz wreszcie się jej przypomniała.
—Już wiem, gdzie go spotkałam! - krzyknęła, opierając się o Newtona, bo ziemia skakała w górę i w dół. Chodź!
— Ale ma się wydarzyć coś okropnego!
—Jeśli mi uszkodził książkę, masz rację jak cholera!
Newton obmacał klapę marynarki i znalazł swą oficjalną szpilę. Nie wiedział, przeciw czemu mają stawać tym razem, ale nie miał niczego, prócz tej szpili. Pobiegli...
Adam rozejrzał się wokół. Popatrzył
w dół. Jego twarz przybrała wyraz
wykalkulowanej niewi
Był moment wewnętrznego konfliktu.
Ale Adam był na własnym terenie.
Zawsze i do końca na własnym terenie.
Poruszył jedną ręką
wokoło, w niewyraźnym
półokręgu.
* * *
...Azirafal i Crowley poczuli, że świat się zmienia. Nie było hałasu. Nie było szczelin w ziemi. Było tylko tak, jak było, nim zaczął się tworzyć wulkan potęgi Szatana, był powoli rozwiewający się dym i samochód wolno jadący aż do zatrzymania, z silnikiem głośno pracującym w wieczornej ciszy.
Był to stary, lecz dobrze utrzymany samochód. Ale nie metodą Crowleya, w której wgniecenia znikały na życzenie; ten wóz wyglądał jak wyglądał - to się wiedziało instynktownie - ponieważ jego właściciel przez dwa dziesięciolecia spędzał wszystkie weekendy, robiąc wszystko, co według podręcznika należało robić w każdy weekend. Przed każdą podróżą obchodził go dokoła, sprawdzał światła i liczył koła. Poważni ludzie, którzy palili fajki i nosili wąsy, napisali poważne instrukcje, podające, że tak należy czynić i tak on czynił, ponieważ sam był poważnym człowiekiem, który pali fajkę i nosi wąsy, i nie lekce sobie waży tego rodzaju zalecenia, bo gdyby tak je brać, do czego byśmy doszli? Ubezpieczenie miał wykupione na właściwą kwotę. Prowadził z szybkością mniejszą o trzy mile od dopuszczalnej, albo też czterdzieści mil na godzinę, zależnie od tego, która wartość była niższa. Nosił krawat nawet w niedziele.
Archimedes powiedział, że z dostatecznej długości dźwignią i wystarczająco masywnym miejscem, na którym mógłby stanąć, może świat z posad poruszyć.
Mógł, na przykład, stanąć na panu Youngu.
Otwarły się drzwiczki samochodu i ukazał się pan Young.
— Co tu się dzieje? - zapytał. - Adam? Adam?
Ale ONI pędzili w stronę bramy.
Pan Young popatrzył na zaszokowane zgromadzenie. Crowley i Azirafal mieli przynajmniej tyle przytomności umysłu, żeby zwinąć skrzydła.
— Co on teraz chciał zmalować? - westchnął, prawdę powiedziawszy, nie oczekując odpowiedzi.
— Gdzie ten chłopiec się podział? Adam! Wracaj natychmiast! Adam rzadko kiedy robił to, czego żądał ojciec.
* * *
Sierżant Thomas A. Deisenburger otworzył oczy. Jedyną dziwną rzeczą w jego otoczeniu było to, że wydało mu się ono znajome. Na ścianie wisiało jego zdjęcie z liceum, a w szklance do mycia zębów stała jego maleńka amerykańska flaga, tuż koło szczoteczki. I był nawet jego malutki misio w swym malutkim mundurze. Przez okno wpadało światło wczesnego popołudnia. Poczuł zapach szarlotki. Należała do rzeczy, których mu brakowało najbardziej, gdy spędzał sobotnie wieczory daleko od domu. Zszedł po schodach. Matka stała przy kuchni, wyjmując potężną szarlotkę z piecyka.
— Cześć, Tommy - powiedziała. - Myślałam, że jesteś w Anglii.
— Tak, mamo, normatywnie jestem w Anglii, mamo, broniąc demokratyzmu, mamo — powiedział sierżant Thomas A. Deisenburger.
— To ładnie, kochanie - odrzekła matka. - Twój tata jest tam na Wielkim Polu wraz z Chester i Tedem. Ucieszą się, jak cię zobaczą.
Sierżant Thomas A. Deisenburger kiwnął głową.
Zdjął swój polowy hełm i swoją polową kurtkę i podwinął rękawy swej polowej koszuli. Przez chwilę miał minę bardziej zamyśloną, niż mu się to przytrafiło kiedykolwiek w życiu. Część jego myśli poświęcona była szarlotce.
— Mamo, jeśli na wypadek jakiejkolwiek ewentualeczności przy-połączenia przesłankującego sprzęgnięcie telefonoliczne z sierżantem Thomasem A. Deisenburgerem, mamo, to indywiduum znajdzie się...
— Przepraszam, Tommy?
— Powiedziałem, mamo, że jeśli ktokolwiek zadzwoni, to będę z tatą, Chester i Tedem na Wielkim Polu.