Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 9 из 77

Paul wstrzymał oddech.

– To wygląda na ranę od kuli – ocenił.

– Istotnie – zgodził się Ramirez. – Nie przypomina rany od dzidy czy strzały.

Po kilkuminutowej rozmowie z mieszkańcami wioski przetłumaczył ich słowa Troutom.

– Kiedy rzeka przyniosła tę pirogę, łowili ryby. Rozpoznali w niej łódź ludzi-duchów i wystraszyli się. Podpłynęli do niej, bo wydawała się pusta. Gdy w środku zobaczyli trupa, chcieli ją puścić z prądem. Ale się rozmyślili, bo się zlękli, że jego duch powróci i będzie ich prześladował za to, że nie wyprawili mu porządnego pogrzebu. Więc przywieźli go tutaj i zwalili kłopot na moją głowę.

– Dlaczego mieliby się bać tych… ludzi-duchów? – spytała Gamay.

Doktor skubnął koniec gęstego siwego wąsa.

– Chulo, jak nazywają tu plemię, do którego należy zabity, żyją podobno za Wielkim Wodospadem. Tubylcy uważają ich za duchy zrodzone z mgły. Nikt nie wrócił żywy z ich terytorium. – Ramirez wskazał na pirogę. – Jak widzicie, jest to człowiek z krwi i kości, tak jak my.

Sięgnął do pirogi po leżącą przy zabitym skórzaną torbę. Mieszkańcy wioski cofnęli się, jakby były w niej zarazki dżumy. Ramirez porozmawiał po hiszpańsku z jednym Indianinem, a potem tubylcy rozeszli się.

– Boją się zmarłego – wyjaśnił. – Czy pomoże mi pan wciągnąć tę łódź na brzeg? Przekonałem ich, żeby wykopali dół. Nie na ich cmentarzu. Na drugim brzegu rzeki, gdzie i tak nikt nie chodzi. Szaman postawi na grobie nieboszczyka dość totemów, aby powstrzymać go od wycieczek. – Uśmiechnął się. – Bliskość trupa wzmocni jego pozycję. Gdyby nie spełniło się któreś z jego zaklęć, zawsze może powiedzieć, że to wina ducha zmarłego. Łódź puścimy samopas z prądem rzeki, żeby duch podążył za nią.

Paul przyjrzał się fachowo wykonanej pirodze.

– Szkoda zmarnować tak piękny egzemplarz sztuki szkutniczej. Ale spokój jest najważniejszy – powiedział i chwycił za jeden koniec łodzi.

Ciągnąc i pchając, we trójkę niebawem wyciągnęli ją z rzeki na brzeg. Ramirez przykrył zwłoki indiańskim kocem z pirogi i wziął worek zawiązany rzemieniem.

– Może on powie nam coś więcej o tym duchu – rzekł, ruszając w stronę domu. W gabinecie położył worek na długim bibliotecznym stole, rozwiązał rzemienie, ostrożnie go otworzył i zajrzał do środka. – Trzeba uważać – usprawiedliwił się. – Część plemion używa zatrutych strzał i strzałek wystrzeliwanych z dmuchaw. – Z uniesionego worka wysypały się na blat woreczki. Ramirez otworzył jeden, wyłuskał lśniący metalowy krążek i podał go Gamay. – O ile wiem, nim została pani biologiem, studiowała pani archeologię. Co to jest?

Gamay ze zmarszczonymi brwiami obejrzała uważnie płaski, okrągły przedmiot.

– Lustro? – zdziwiła się. – Widocznie próżność nie jest monopolem kobiet.

Paul wziął od niej lustro, odwrócił je, przyjrzał się widniejącym tam znakom i uśmiechnął się.

– Miałem takie, kiedy byłem dzieckiem – powiedział. – To lusterko sygnalizacyjne. Spójrzcie na te kropki i kreski. Przypominają alfabet Morse’a. Widzicie te małe prymitywne postacie? Kod podstawowy. Ten ludzik biegnący w jedną stronę znaczy pewnie “przyjdź”, ten biegnący w drugą “odejdź”, a ten leżący…

– “Stój” – podsunęła Gamay.

– Właśnie. Ci dwaj z dzidami mogą znaczyć “przyłącz się do walki”, a ten mały ze zwierzakiem to “polowanie”. – Paul roześmiał się. – Coś w rodzaju telefonu komórkowego.

– Lepsze – wtrąciła Gamay. – Nie wymaga baterii i nie płaci się za każdą minutę rozmowy.

Paul poprosił Ramireza o otworzenie następnego woreczka.

– Sprzęt wędkarski. Metalowe haczyki, linka z łyka. A to co? – Paul przyjrzał się prymitywnym, metalowym kleszczom. – Pewnie szczypce do wyciągania haczyków.

– Mam coś lepszego – oznajmiła Gamay, opróżniając kolejny woreczek i wyjmując z niego połączone drewniane kółka z otworami wypełnionymi ciemnymi przezroczystymi płytkami. – Okulary przeciwsłoneczne – wyjaśniła, mocując znalezisko na uszach za pomocą pierścieni z łyka.

Ramirez, który, nie chcąc być gorszy od nich, też zaczął myszkować w woreczkach, wydobył piętnastocentymetrowe naczynie z wysuszonej tykwy, wyciągnął szpunt i powąchał.

– Chyba jakieś lekarstwo – orzekł. – Pachnie jak alkohol.





Do naczynia umocowana była miniaturowa czarka i urządzenie z drewnianą korbką z płaskim kamieniem i nieregularnym kółkiem na ruchomej osi. Paul napełnił naczynie płynem, zbliżył do niego ten dziwny przyrząd i zakręcił kółkiem. Posypały się iskry i płyn zapalił się z cichym pyknięciem.

– Voila – powiedział z wyraźnym zadowoleniem. – To prototyp zapalniczki. Przydatny do rozpalania ogniska.

Dokonali następnych ciekawych odkryć. W ziołach z jednego woreczka Ramirez rozpoznał rośliny lecznicze. Kilka z nich widział po raz pierwszy. W i

– Niebywałe – powiedział. – Pierwszy raz widzę coś takiego. Łuki Indian z tej wioski to zwykłe kije z prymitywnymi cięciwami.

– Jak się nauczył wytwarzać takie rzeczy! – spytał Paul, drapiąc się w głowę.

– Zdumiewające są nie tylko te przedmioty, ale i materiały, z których je zrobiono – wtrąciła Gamay. – Skąd się tutaj wzięły?

Stali w milczeniu wokół stołu.

– Istnieje ważniejsze pytanie – rzekł trzeźwo Ramirez. – Kto go zabił?

– Oczywiście – przyznała Gamay. – Zapomnieliśmy, że przedmioty te należą do zabitego człowieka.

– Podejrzewa pan, kto go mógł zabić? – spytał Paul.

– Kłusownicy. Może drwale i wypalacze dżungli. A ostatnio pojawili się zbieracze ce

– Komu mógł zagrażać samotny Indianin? – spytała Gamay.

Ramirez wzruszył ramionami.

– Śledztwo w sprawie morderstwa należy zacząć od oględzin zwłok – dodała.

– Gdzie to słyszałaś? – spytał Paul.

– Pewnie przeczytałam w jakimś kryminale.

– No to przyjrzyjmy się mu.

Wrócili nad rzekę i odsłonili zwłoki. Paul przekręcił zabitego na brzuch. Mniejsza rana wlotowa wskazywała, że strzelono mu w plecy. Trout ostrożnie zdjął z szyi Indianina rzeźbiony wisior. Przedstawiał skrzydlatą kobietę z rękami wyciągniętymi przed siebie tak, jakby lała z nich wodę. Podał go Gamay. Skrzydlata postać skojarzyła się jej z egipskimi płaskorzeźbami przedstawiającymi zmartwychwstanie Ozyrysa.

Paul przyjrzał się dokładniej czerwonawym pręgom na ramionach zabitego.

– Zdaje się, że go wychłostano – powiedział i przekręcił ciało z powrotem na plecy. – Spójrzcie na tę dziwną szramę. – Wskazał bladą cienką kreskę na podbrzuszu Indianina. – Nie do wiary, ale wygląda to na bliznę po wyciętym wyrostku.

Z drugiego brzegu rzeki nadpłynęły dwie pirogi. Szaman, z głową przystrój ona wspaniałym pióropuszem, oznajmił, że grób jest gotowy. Trout przykrył zwłoki kocem i wraz z Gamay sterującą pontonem przeholował biało-niebieską pirogę na drugi brzeg. Trout z Ramirezem przenieśli zwłoki sto metrów dalej i pogrzebali je w płytkiej mogile w dżungli. Szaman otoczył grób czymś, co wyglądało jak kości drobiu, i ostrzegł zgromadzonych, że miejsce to jest odtąd tabu. Na koniec puścili pustą pirogę z prądem rzeki.

– Daleko dopłynie? – zapytał Paul patrząc, jak błękitno-biała łódź rusza wolno w swą ostatnią podróż.

– Kawałek stąd są bystrzyny. Jeżeli nie rozbije się na skałach lub nie utkwi w zielsku, to dopłynie do morza.

– Ave atque vale! – rzekł Paul Trout, przytaczając starą rzymską sentencję, wypowiadaną na pożegnanie ze zmarłym. – Witaj i żegnaj.