Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 8 из 77

– Na pewno nic ci nie jest? – spytał.

– Na pewno. – Wypluła ustnik. – Ale lepiej wejdę do łódki.

Przytrzymując się burty, podała sprzęt do nurkowania, a potem Paul z łatwością wciągnął do pontonu ważącą sześćdziesiąt kilogramów żonę. W jasnobrązowych szortach, w takiej samej koszuli w wojskowym stylu, z naramie

– Sonda pokazuje, że tu jest tylko dziewięć metrów głębokości, więc wesołość nie wynika z odurzenia nadtlenkiem azotu – ocenił rzeczowo.

Gamay rozwiązała tasiemkę przytrzymującą ciemnorude, sięgające ramion włosy, których kolor podsunął jej ojcu, koneserowi win, myśl, aby nadać córce imię jak nazwa gatunku winogron z Beaujolais.

– Słuszna uwaga, kochanie – odparła, wyżymając z włosów wodę. – Śmiałam się, bo myślałam, że ja tu i

– Wcale mu się nie dziwię.

Paul pożądliwie otaksował wzrokiem smukłe ciało żony, poruszając brwiami jak Groucho Marx.

– Mama ostrzegała mnie przed mężczyznami noszącymi muszki, z przedziałkiem pośrodku głowy.

– Czy mówiłem już kiedyś, że jest pani podobna do Lauren Hutton? – spytał, wydmuchując dym z wyimaginowanego cygara. – I że pociągają mnie kobiety z seksowną przerwą pomiędzy przednimi zębami?

– Głowę dam, że mówi to pan wszystkim dziewczynom – odparła zachrypniętym głosem Mae West. – Dzięki zalotom delfina wzbogaciłam swoją wiedzę naukową.

– Nie on pierwszy szturchnął cię nosem?

Surowo uniosła brwi.

– Wyobraź sobie, że nie – odparła. – Dowiedziałam się, że delfiny rzeczne są być może bardziej prymitywne od swoich morskich kuzynów, ale są inteligentne, wesołe i mają poczucie humoru.

– Też byś go potrzebowała, gdybyś była różowoszara, miała płetwy z widocznymi palcami, płetwę grzbietową i głowę jak zdeformowany melon.

– Niezły opis jak na geologa morskich głębin.

– Cieszę się, że się przydałem.

Pocałowała go w usta.

– Jak dobrze, że jesteś ze mną – powiedziała. – I że opracowałeś komputerowy obraz biegu rzeki. To była miła odmiana. Aż żal wracać do domu.

Paul rozejrzał się po tchnącym spokojem otoczeniu.

– Bardzo mi się tu podoba – odparł. – Ten las przypomina średniowieczną katedrę. No i te zabawne zwierzaki, choć nie jestem zadowolony, że dobierają się do mojej żony.

– Mój związek z Cyranem jest czysto platoniczny – obruszyła się Gamay, dumnie unosząc podbródek. – Próbował zwrócić moją uwagę, więc go zadowolę.

– Zadowolisz?

– Dam mu rybę.

Kilka razy uderzyła wiosłem w burtę pontonu. W miejscu, gdzie zatoczka łączyła się z rzeką, plusnęło i w ich stronę, prując wodę popłynęło stworzenie z różowoszarym garbem. Przy akompaniamencie kichnięć delfin okrążył łódź. Gamay zaczęła mu rzucać kawałki ryby.





– To potwierdza nieprawdopodobne opowieści o delfinach, które przypływały na wezwanie. Widać naprawdę pomagają tubylcom łowić ryby.

– Udowodniłaś ponadto, że Cyrano doskonale wytresował cię w podawaniu przekąsek.

Przez kilka minut z przyjemnością obserwowali krążącego delfina, a potem, widząc, że się ściemnia, postanowili wrócić do wioski.

Gdy Gamay porządkowała sprzęt, Paul uruchomił silnik i wypłynął z zatoczki na spokojny nurt rzeki. Atramentowa woda zmieniła kolor na groszkowy. Delfin trzymał się ich jakiś czas, lecz gdy zrozumiał, że nie dostanie nic więcej, odpadł od nich jak samolot myśliwski. Niebawem ciągnąca się wzdłuż rzeki gęsta dżungla ustąpiła i pojawiła się polana, na której w otoczeniu kilku krytych strzechą chat stał otynkowany, kryty czerwoną dachówką biały dom z arkadami w hiszpańskim stylu kolonialnym.

Przycumowali w małej przystani, wyciągnęli z pontonu sprzęt i w asyście grupki na wpół nagich, szczebioczących indiańskich dzieci ruszyli do białego domu. Dzieciaki odpędziła groźna, potężna Metyska z miotłą, którą trzymała jak topór bojowy. Paul i Gamay weszli do środka. Zza zawalonego papierami biurka w chłodnym gabinecie wstał, ubrany w białą koszulę z haftowanym gorsem, bawełniane spodnie i ręcznie szyte sandały, siwy mężczyzna po sześćdziesiątce. Z nieskrywaną radością wyszedł im na spotkanie.

– Senor i senora Trout – powitał ich. – Miło państwa widzieć. Mam nadzieję, że wyprawa była owocna.

– Tak, doktorze Ramirez, bardzo – odparła Gamay. – Udało mi się zebrać więcej informacji o zachowaniu delfinów, a Paul uzupełnił komputerowy obraz biegu rzeki.

– Nie dokonałem nic wielkiego – rzekł Paul. – Wystarczyło poprosić badaczy dorzecza Amazonki, z którymi współpracuje Gamay, żeby skierowali kamery LandSatu w ten rejon. Pracę nad tym obrazem dokończę po powrocie do kraju, a Gamay wykorzysta go w swojej analizie siedliska wodnego.

– Szkoda, że państwo wyjeżdżają. Bardzo miło ze strony NUMA, że użyczyła swoich ekspertów do naszego skromnego programu badawczego.

– Bez tutejszych rzek, miejscowej flory i fauny nie byłoby życia w oceanie – odparła Gamay.

– Dziękuję, senora. W ten ostatni wieczór przed waszym wyjazdem zapraszam na uroczystą kolację.

– Miło nam – rzekł Paul. – Spakujemy się zawczasu, żeby statek zaopatrzeniowy nie czekał na nas.

– Tym bym się nie przejmował. Zawsze się spóźnia – poinformował Ramirez.

– Nic nie szkodzi. Będziemy mieli czas porozmawiać o pańskiej pracy.

– Czuję się jak troglodyta – odparł ze śmiechem gospodarz. – Botanikę uprawiam nadal po staremu, zbierając, konserwując, porównując rośliny i pisząc sprawozdania, których nikt nie czyta. Nasza fauna rzeczna nie miała lepszych przyjaciół od was.

– Może uda nam się wykazać, gdzie środowisko delfinów jest zagrożone. A wtedy coś zwojujemy – powiedziała Gamay.

– W Ameryce Łacińskiej rządy nie są chętne do współpracy, chyba że ktoś dostanie łapówkę – rzekł Ramirez, ze smutkiem kręcąc głową. – Grzęzną wszystkie wartościowe projekty.

– Dobrze to znamy. Nasze bagno bez dna nazywa się Waszyngton.

Kiedy śmieli się ze wspólnego żartu, gospodyni wprowadziła tubylca: niskiego, muskularnego, z przepaską na biodrach i miedzianymi kółkami w uszach. Kruczoczarne włosy miał równo przycięte wokół głowy, a brwi zgolone. Do doktora zwracał się z szacunkiem, ale podniecony ton jego głosu i rozbiegane oczy zdradzały, że jest zdenerwowany. Pokazywał na rzekę. Doktor Ramirez chwycił z wieszaka szerokoskrzydłą panamę.

– W łodzi leży trup – wyjaśnił. – Przepraszam, ale jako jedyny przedstawiciel wenezuelskiego rządu w promieniu stu kilkudziesięciu kilometrów muszę zbadać, co się stało.

– Możemy się przyłączyć? – spytała Gamay.

– Oczywiście. Nie jestem Sherlockiem Holmesem, więc przyda się każde doświadczone, bystre oko. Może to państwa zainteresować. Ten jegomość twierdzi, że zmarły to człowiek-duch… Wyjaśnię wszystko później – przyrzekł Ramirez, widząc zaciekawienie gości.

Szybko wyszli z domu i, mijając po drodze chaty, udali się nad brzeg rzeki. Nad wodą zastali gromadę milczących Indian i próbujące zerkać im zza nóg dzieci. Kobiety trzymały się z daleka. Kiedy nadszedł doktor Ramirez, mężczyźni rozstąpili się. Przy pomoście zacumowano ozdobioną rzeźbami pirogę, pomalowaną na biało, z niebieskim pasem, który biegł od rufy po sam dziób.

W pirodze leżał na wznak martwy młody Indianin. Podobnie jak ci z wioski, włosy miał równo przycięte, a na biodrach opaskę. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Tubylcy tatuowali ciała i malowali kości policzkowe szkarłatną farbą, by uchronić się przed złymi duchami. Tymczasem nos, podbródek i ręce tego w łodzi pomalowane były na niebiesko, a reszta ciała na biało. Kiedy doktor Ramirez pochylił się nad pirogą, jego cień spłoszył zielone muchy, których buczący rój zerwał się z piersi trupa, odsłaniając okrągłą, ziejącą dziurę.