Страница 25 из 28
W połowie obliczeń ujrzałam nagle jakieś dziwne smugi dymu, wędrujące ku nam po podłodze z przedpokoju, i poczułam osobliwy odór. Niby znajomy, ale jednak obcy. Zanim zdążyłam uczynić uwagę na ten temat, coś błysnęło, huknęło i zgasło światło. Nagła ciemność została powitana zbiorowym jękiem.
- Nic, nic, mam świece - powiedziałam pośpiesznie. - Właśnie wydało mi się, że coś się kopci. Tylko spokojnie... Ma ktoś pod ręką zapalniczkę albo zapałki?
Paweł pstryknął zapalniczką. Przy jej świetle znalazłam na regale lichtarz ze świecą, złapawszy Tadeusza za głowę tylko jeden raz. Przy jednej świecy znalazłam drugą.
- W kuchni nad zlewozmywakiem stoją jeszcze cztery, w tym dwie takie grubsze - ogłosiłam powszechnie. - Kto chce, niech przyniesie. Ja poszukam tutaj, bo wiem, że leżą pod atlasami.
Odgadywałam wprawdzie, że nie używany od pół roku grzejnik wywinął jakiś numer i wywaliło bezpieczniki, ale zarówno do wyłączenia go, jak i do wymacania bezpieczników musiałam mieć światło. Ponadto wcale nie byłam pewna, czy awaria nie sięgnęła głębiej, i na wszelki wypadek wolałam się zaopatrzyć w środki pomocnicze.
Do kuchni udała się Baśka, wywlókłszy Pawła zza stołu, co miało swój sens, bo był znacznie od niej wyższy. Zarazem jednak z wyłażeniem po ciemku miał kłopoty, przeszkadzały mu nogi Tadeusza, zdążyła zatem dostrzec w kuchni stołek i wleźć na niego. Stołek miał tę właściwość, że dwie nogi wyrastały mu nagle ku górze i płaszczyzna pozioma jedną stroną opadała znienacka w dół. Baśka o tym nie miała pojęcia, gwałtowna zmiana pod stopami zaskoczyła ją, próbując się czegoś przytrzymać upuściła świecę i chwyciła pałąk stojącego na gazie i szumiącego już czajnika. Poleciała do tyłu, Paweł złapał ją tylko dzięki temu, że trafiła wprost w niego, czajnik zaś runął bez przeszkód i pięć litrów gorącej wody wylało im się na nogi.
Usłyszałam ten rumor. Rzucając Ewie w ręce całą paczkę świec, popędziłam do kuchni, oświetlając powódź i Baśkę z Pawłem, splątanych pod kredensem, z którego posypał się ogromny stos korespondencji i rozmaitych i
Przy blasku świec wyszło na jaw, że dobrze zgadłam. W gruncie rzeczy nic się nie stało, mój elektryczny kaloryfer rzeczywiście zrobił sobie jakieś zwarcie, coś tam mu się skopciło i automatyczne bezpieczniki wyskoczyły. Wyłączyłam go z pewnym wysiłkiem, sięgając do gniazdka za komodą, wcisnęłam prztyki w szafce z licznikiem i zrobiło się widno.
- To co, te świece już niepotrzebne? - spytała Ewa, wydłubując sobie z włosów gałązki asparagusa. - Cholera, jak
to kłuje...
- Wasze rzeczy już suche - zawiadomiła Baśka. - Za to nasze buty mokre. Dobrze, że ta woda jeszcze nie była całkiem wrząca. To kto w końcu wygrał?
Tadeusz, odkopując nogami stos książek telefonicznych,
wykończył obliczenia.
- Paweł. O cztery punkty! Ma 682, a ja 678. Kareta mnie zgubiła, trzeba było rzucać do większej...
Podniósł się, wyszedł do przedpokoju w samych skarpetkach, zapewne z zamiarem udania się do łazienki, i natychmiast wlazł na szkło, podmiecione do kąta i zastawione szczotką. Szczotkę ktoś popchnął, szurnęła tą stłuczką i rozsypała ją szerszym kręgiem, na który Tadeusz trafił bezbłędnie. Nie mając w sobie cech derwisza, usiłował gwałtownie z tego podłoża wyskoczyć, potknął się jakoś dziwnie i padł na sfajczony kaloryfer, ciągle stojący w drzwiach do drugiego pokoju. Kaloryfer był na kółkach, przejechał przez całe pomieszczenie nie gorzej niż fotel z Ewą i rąbnął w stolik pod balkonem, zastawiony kwiatkami w doniczkach. Jedna zleciała z okropnym hukiem. Na całe szczęście nie miałam jeszcze wtedy telewizora, bo mogłoby wypaść gorzej.
Bardzo sobie tych podeszew nie rozdziabał, bo zadziałały tylko szklanki, a nie płaskie kawałki z szafy bibliotecznej, ale i tak wszyscy mieli dosyć dużo roboty.
I czy ktokolwiek może się dziwić, że tę akurat grę zapamiętałam dokładnie...?
Jako instruktarz, w razie gdyby ktoś chciał w to grać, może się przydać.
I druga:
(Modyfikacja. Przypominam, bo przez te wszystkie strony powyżej każdy mógł zapomnieć, o co tu w ogóle chodzi.)
Otóż cała ta gra, zmodyfikowana, może wyglądać znacznie ostrzej, a przedstawia się wówczas następująco:
Każdy ma w zasadzie tylko jeden rzut i żadnymi płotami nie zawracamy sobie głowy. Jeśli pierwszy gracz skusi, rzuca następny. Jeśli wyjdzie mu jakaś kombinacja - przy tym najmniejszą wygraną są dwie szóstki i nic poniżej - może rzucać dalej. Dwie pary liczy się podwójnie, a całą resztę potrójnie, jeśli skusi, przepada mu wszystko, ale zdobyte punkty może sobie zapisać, kiedy zechce, z tym że, zapisawszy, kończy swoje rzucanie i oddaje kości następnemu. Trzeci rzut liczy się jeszcze raz podwójnie, przykładowo, ktoś za trzecim rzutem uzyskał trzy piątki, czyli piętnaście, razy trzy, to już 45, podwójnie to 90. Zachęcające. Każdy się pcha do tego trzeciego rzutu, a korci go i czwarty, bo oczywiście po trzecim podwójnie liczy się już wszystko, po czym na tej chciwości wychodzi jak Zabłocki na mydle. Czasem osiąga sukces, ale częściej przepada mu to, co sobie nabił pierwszymi dwoma rzutami.
Gra się do jakiejś liczby, z góry ustalonej, najpraktyczniejsze jest 2000 punktów. Kto je pierwszy osiągnie, ten wygrywa od wszystkich tyle, ile punktów brakuje im do dwóch tysięcy. Grać można po groszu, po złotówce i po sto dolarów, jeśli rozrywką zajmą się szaleńcy, względnie milionerzy, i jest to już czysty, niczym nie skażony hazard.
Kośćmi grywa się także w siedem-jedenaście. Jest to gra pomiędzy graczem a bankierem, jak oko, używa się do niej dwóch kostek, a wygrywa ten, kto pierwszy owymi dwiema kostkami wyrzuci liczbę 7 albo 11, 3 i 4 albo 2 i 5, albo 5 i 6, albo cokolwiek, co razem daje 7 lub 11. Gra zaś idzie o stawkę, zadeklarowaną przez gracza, i albo mu ta stawka przepada, albo ma ją podwojoną. Bankier jest jeden, graczy wokół niego może siedzieć dowolna ilość, grają kolejno, przy czym w warunkach towarzyskich bankier się zmienia, każdy może nim zostać i nawet powinien, praktyka bowiem wykazuje, że na ogół bankier wygrywa najwięcej.
Nie należy grywać z osobami skąpymi i tchórzliwymi, a także z małżeństwami o sprzecznych upodobaniach. Mąż--harpagon, żona zaś hazardzistka, względnie odwrotnie, i już po jednej grze możemy być wleczeni do sądu jako świadkowie na rozprawie rozwodowej lub też sprawie o zabójstwo w afekcie.
Kości ponadto najwyraźniej w świecie uwzględniają cechy osobowości graczy. Wyrzucić pięć szóstek jednym kopem bez żadnego oszukaństwa to rzadka sztuka i nie każdemu się przytrafia. I otóż osobiście znałam takiego, który te pięć szóstek wyrzucał raz za razem bez żadnych specjalnych starań, kośćmi, które należały do mnie i z całą pewnością nie były fałszowane, co do rozpaczy i furii doprowadzało wszystkich pozostałych graczy. I cóż się okazało? Wyszło na jaw, iż wspomniany osobnik był zakamieniałym i ugruntowanym pederastą. Kości musiały o tym wiedzieć od początku.
Z homoseksualistami zatem też grywać nie radzę.
No i jest jeszcze coś, czego nie można pominąć. A mianowicie:
BRYDŻ
Nie ma lepszego sprawdzianu charakteru niż brydż, przy czym jest to sprawdzian, nie grożący żadnym niebezpieczeństwem. Być może bowiem równie dobrym sprawdzianem mogłoby się okazać czyjeś zachowanie w warunkach bojowych pod gradem wybuchających pocisków, w katastrofie okrętowej, ewentualnie tuż pod szczytem Everestu, wymienione sytuacje jednakże tym się odznaczają, że utratę życia mamy w nich prawie jak w banku, pomijając już drobne trudności z wywoływaniem wojen, powodowaniem katastrof okrętowych czy wojażem do Tybetu. Zagrać w brydża jest znacznie łatwiej.