Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 29 из 42



To samo powtórzyło się raz jeszcze, po upływie godziny:

„Prosimy wszystkich o uwagę. Pracownicy etatowi, którzy zaczęli pracę o godzinie 18.18, pracują dziś trzy godziny dłużej”.

Janko nie zdawał chyba sobie sprawy, że gęba nie zamyka mu się ani na pół sekundy.

– SIEDZIAŁEM WŁAŚNIE W KANTYNIE, ROZUMIESZ!, A TU WALĄ TAKIE DWIE CAŁKIEM W PORZĄDKU UFRYZOWANE MUFKI!!! NO, MÓWIĘ CI, SIADAJĄ OBOK, JEDNA PO PRAWEJ, A TA DRUGA PO LEWEJ… ROZUMIESZ… KLIMATYZACJA SIADA!

Wykańczał mnie, a ja nie potrafiłem temu zapobiec. Myślałem wtedy o własnej przeszłości, ratowałem się zamykaniem się w sobie, aż tu pewnego dnia oświeciło mnie, tak, wszystkie mocno walnięte pijusy ciągnęły do mnie. Ja byłem im potrzebny. Tylko po co? Aż wreszcie nadszedł dzień, w którym Janko wręczył mi… swoją właśnie ukończoną powieść. Nie potrafił pisać na maszynie, oddał więc manuskrypt do biura przepisywania na maszynie. Powieść zapakowana była w niezwykle elegancką skórzaną okładkę. Tytuł piekielnie romantyczny.

– CIESZYŁBYM SIĘ, GDYBYŚ TO PRZECZYTAŁ – głośno skwitował.

Aż do tego stopnia… – nie chciało mi się kończyć zdania.

20

Powieść zawiozłem do domu. Otworzyłem piwo, ulokowałem się wygodnie w wyrze i zanurzyłem w dziele.

Początek był wcale niezły. Autor opisywał siebie, małego chłopca, mieszkającego w ciasnym pokoju i często cierpiącego głód, bez pracy, bez szansy odwiedzania szkoły. Miał duże tarapaty z pośrednikami mającymi załatwić mu jakąś pracę, aż tu nagle poznaje w barze jegomościa, robiącego na chłopcu dobre wrażenie. Bohater zaczyna darzyć tego jegomościa przyjaźnią. Ten przyjaciel pożycza od małego Janko jakieś niewielkie sumy pieniężne, których chłopczyna ma nigdy więcej nie zobaczyć. Bardzo uczciwy, rzetelny i poczciwy, mocno autobiograficzny początek. Może źle oceniam tego „autora” – myślałem coraz częściej o koledze z pracy. Postanowiłem więc opowiedzieć się po stronie bohatera powieści. Ale dzieło zaczynało się rozpadać, a kiedy autor zaczął opisywać swoje przeżycia dziejące się w znanym też i mnie urzędzie pocztowym, to wtedy cała sprawa rozmydliła się, a gęste sosy banalności czyniły ją ciężko strawną.

Im dalej, tym gorzej. Ostatni rozdział dzieje się w operze, właśnie wszyscy opuszczają loże, żeby zapalić papierosa w kuluarach, a nasz bohater chce umknąć niejakiemu Mobowi, głupiemu i wulgarnemu naciągaczowi. To też mogłem jakoś jeszcze pokapować. Ale kiedy omijając jedną z licznych kolumn korytarza, zderzył się z niezwykłej urody damską, i oczywiście zniewalającą wdziękami istotą, która to istota o mało co nie byłaby przez niego staranowana, to wszystko nagle zaczyna się dziać za szybko i za bezboleśnie. Tym bardziej, że autor serwuje nam taki oto dialog:

– „Och, bardzo mi przykro!

– Nic nie szkodzi.

– Naprawdę nie chciałem, mam nadzieję, że… jest mi bardzo przykro…

– Zapewniam pana, że nic się nie stało.

– Rzeczywiście… czy aby pani tak myśli?”

I taki dialog wali autor prawie na dwie strony! Musiało mu ostro odbić! Okazało się dalej, że ta kobietka, mimo że zdążyła już sama obejść wszystkie kolumny na wszystkich piętrach gmachu operowego, była ze swoim mężem, lekarzem, nie czującym się najlepiej w przybytku operowej muzy, a nawet nie rozróżniającym „Bolera” Ravela od de Falli „Trójgraniastego kapelusza”. I w tym momencie poczułem sympatię do lekarza.

Zderzenie przy kolumnie miało swoje reperkusje. Te dwie niezwykle wrażliwe i delikatne dusze spotykały się, wykorzystując różne muzyczno – koncertowe okazje, aż wreszcie kiedyś odwiedziły hotel w celu… (ten cel został przez autora jedynie zasugerowany, bowiem takie eteryczno – liryczne istoty nie mogły spotykać się w hotelu w zamiarze popierdolenia sobie odrobinę). A potem to już tylko z góry na tępe pazury… piękna kobietka kochała swojego nie douczonego muzycznie lekarza, ale i zakochała się w bohaterze (Janko) powieści. A ponieważ nie znalazła pomysłu na rozwiązanie takiego równoramie

Autorowi powiedziałem:

– Początek jest wcale, wcale… ale dialog przy kolumnie musisz albo wyrzucić albo radykalnie zmienić. Tej kupy nikt nie będzie chciał wąchać…



– NIE – darł się jak zwykłe – NIC NIE BĘDZIE ZMIENIANE!!!

Miesiące płynęły, a w regularnych odstępach czasu wpływały na moje ręce coraz to i

– JUŻ NIE PIERDOL – darł się jak zwykle autor. NIE BĘDĘ JEŹDZIŁ DO NOWEGO YORKU, ŻEBY LIZAĆ DUPY JAKIMŚ TAM WYDAWCOM!

– Słuchaj przyjacielu, dlaczego nie rzucisz w diabły tej roboty na poczcie! Wynajmij sobie skromny pokoik i pisz, szlifuj te swoje talenty!

– TAKI TYP JAK TY MÓGŁBY TO ZROBIĆ – odpowiedział. – Z TAKIM PIJACKIM RYJEM. CIEBIE ZATRUDNIĄ ZAWSZE, BO MYŚLĄ: TAKI NIGDZIE ROBOTY NIE ZNAJDZIE, WIĘC BĘDZIE CICHO SIEDZIAŁ U NAS. A ZE MNĄ JEST DUŻO GORZEJ. POPATRZĄ NA MNIE, NA MOJĄ INTELIGENTNĄ TWARZ, I ZARAZ ZACZYNAJĄ KOMBINOWAĆ, ŻE TAKI INTELIGENT DŁUGO U NICH NIE ZOSTANIE, WIĘC NIE OPŁACA SIĘ GO W OGÓLE ZATRUDNIAĆ.

– Mówię ci jeszcze raz, mały pokoik, dużo papierów i ołówków. To jest moja rada.

– JA POTRZEBUJĘ POCZUCIA PEWNOŚCI I BEZPIECZEŃSTWA!

– Nie wszyscy artyści tak głośno się tego domagali. Van Gogh nawet o tym nie myślał.

– ALE FARBY DOSTAWAŁ BEZPŁATNIE OD BRATA! – zakrzyczał mnie mój młodszy kolega.

ROZDZIAŁ IV

1

I stało się to, co się stać musiało. Wymyśliłem własny system obstawiania koni. I mimo że grałem tylko dwa czy trzy razy w tygodniu, zainkasowałem w ciągu półtora miesiąca ponad trzy tysiące dolarów. Zacząłem marzyć o małym domku nad morzem, widziałem się już w eleganckich garniturach, śpiącego do południa, bez stresów i neuroz, jeżdżącego importowanym samochodem na tor wyścigowy, biorącego udział w licznych biesiadach i spotkaniach, gdzie podawano kilogramowe steki, a przed i po nich zimne drinki w kolorowych szklankach. W marzeniach rzucałem już kelnerowi sute napiwki, paląc bardzo drogie cygara i wspierałem się o najpiękniejsze kobiety. Takie myśli zbyt szybko niepokoją głowę każdego gracza stojącego przed zakratowaną kasą, skąd powoli wysuwają się banknoty o dużych nominałach. Takie myśli tym bardziej niepokoją głowę każdego gracza, moją też!, jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że w przeciągu jednej minuty i sześciu sekund, bo tyle trwa gonitwa na trzy czwarte mili, można zarobić równowartość miesięcznego wynagrodzenia za pracę na poczcie!

Stałem właśnie w biurze pełniącego dyżur inspektora. On siedział po drugiej stronie biurka. Trzymałem w ręku cygaro i wydmuchiwałem z siebie opary whisky z ostatniej popijawy.

Pachniałem pieniędzmi. Czułem, że on to czuje.

– Panie Witers – łagodnie otworzyłem naszą rozmowę – poczta traktowała mnie zawsze bardzo dobrze. Niestety, mam ostatnio liczne zobowiązania, które muszę załatwić błyskawicznie. Jeżeli nie da mi pan długoterminowego urlopu, będę zmuszony prosić o przeniesienie mnie na emeryturę.

– Czy pan, panie Chinaski, nie korzystał już z przysługującego mu urlopu?

– Nie. Moje podanie zostało odrzucone. Tym razem nie powinien się pan posuwać aż tak daleko. Albo urlop, albo emerytura!

– Proszę wypełnić ten formularz, a potem ja go podpiszę. W ramach przysługujących mi kompetencji mogę dać panu dziewięćdziesiąt dni roboczych urlopu.

– No, i bosko! – powiedziałem, powoli wypuszczając niebieski dym spalanego przeze mnie bardzo wytwornego, więc i drogiego cygara.