Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 19 из 91



Na stole stała teraz już tylko flacha, a wszyscy uczestnicy zabawy podpierali rozczochrane głowy i półgłosem śpiewali: „Tam w głuchym stepie zamarzał woźnica…” Z jasnych aryjskich oczu Fritza kapały wielkie łzy. Andrzej właśnie miał przyłączyć się do chóru, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzył. Jakaś okutana w chustę kobieta w halce i butach na gołych nogach zapytała, czy jest tutaj stróż. Andrzej obudził Wana szturchańcami, wyjaśnił mu, gdzie jest i czego od niego chcą. Wan uważnie go wysłuchał, powiedział: „Dziękuję, Andrzeju” i wyszedł szurając nogami. Pozostali dośpiewali „Woźnicę” i wujek Jura zaproponował, żeby wypić „coby w domu awantur nie było”, ale okazało się, że Fritz śpi, a zatem nie może się z nim trącić.

— Koniec — powiedział wujek Jura. — Znaczy się, to będzie ostatni…

Ale zanim wypili tego ostatniego, Izia Katzman, nagle dziwnie poważny, zaśpiewał solo jeszcze jedną piosenkę, którą Andrzej nie do końca pojmował, a wujek Jura chyba rozumiał doskonale. Był w niej refren „Ave Maria!” i niesamowita, jakby z i

Gdy Izia skończył śpiewać, przez jakiś czas panowała cisza. Wreszcie wujek Jura trzasnął pudową pięścią w blat stołu, długo i wymyślnie zaklął, po czym chwycił szklankę i wpił się w nią bez żadnych toastów. Kensi, w wyniku jakichś tylko dla niego oczywistych skojarzeń, wyjątkowo nieprzyjemnym piskliwym i wściekłym głosem zaśpiewał i

Wszyscy milczeli. Do stołowego zajrzał Wan i zawołał Kensiego.

— Takie to sprawy… — powiedział ponuro wujek Jura. — I popatrz, czy to na Zachodzie, czy u nas w Rosji, czy u żółtków — wszędzie jedno i to samo. Grzeszna władza. Nie, bracia, ja tam nie mam czego żałować. Już lepiej tutaj…

Wrócił blady, niespokojny Kensi i zaczął szukać swojego pasa. Mundur miał już zapięty na wszystkie guziki.

— Stało się coś? — zapytał Andrzej.

— Tak. Stało się — odpowiedział ponuro Kensi, poprawiając kaburę. — Donald Cooper zastrzelił się. Jakąś godzinę temu.

CZĘŚĆ 2. ŚLEDCZY

ROZDZIAŁ 1

Andrzeja nagle potwornie rozbolała głowa. Ze wstrętem zdusił w przepełnionej popielniczce niedopałek, wysunął środkową szufladę stołu i sprawdził, czy nie ma tam jakichś tabletek. Nie było. Na starych papierach leżał duży wojskowy pistolet, po kątach chowały się różne biurowe drobiazgi w podniszczonych kartonowych pudełkach, walały się ogryzki ołówków, tytoń, kilka połamanych papierosów. Od tego wszystkiego ból jeszcze się nasilił. Andrzej z trzaskiem wsunął szufladę, podparł głowę rękami, tak żeby dłonie zasłaniały oczy, i przez szczeliny między palcami patrzył na Petera Błoka.

Peter Błok, zwany Ciotą, siedział na taborecie, czerwone ręce pokornie złożył na kościstych kolanach i obojętnie mrugał, od czasu do czasu się oblizując. Najwyraźniej nie bolała go głowa, ale chyba chciało mu się pić. I pewnie palić. Andrzej z wysiłkiem oderwał dłonie od twarzy, nalał sobie z karafki ciepłej wody i, pokonując odruch wymiotny, wypił pół szklanki. Peter Błok oblizał się. Jego szare oczy przez cały czas były puste i bez wyrazu. Tylko na chudej, brudnej szyi, sterczącej z rozpiętego kołnierzyka koszuli, zjechała na dół i z powrotem podskoczyła do podbródka wielka chrząstkowata grdyka.

— No? — powiedział Andrzej.

— Nie wiem — odparł ochryple Ciota. — Nic takiego nie pamiętam.

Bydlę, pomyślał Andrzej. Zwierzę.

— Jak panu się to udaje? — zapytał. — Obrabiał pan spożywczy w zaułku Wełnianym; kiedy — pamięta pan, z kim — też pan pamięta. Dobrze. Kawiarnię Drejdusa pan obrabiał, kiedy i z kim — pamięta pan doskonale. A o sklepie Hoffstattera pan, nie wiedzieć czemu, zapomniał. A przecież to pańska ostatnia sprawa, Błok.





— Ja nic nie wiem, panie śledczy — powiedział Ciota z obrzydliwym szacunkiem. — Ktoś mnie, za przeproszeniem, wrabia. Jak po Drejdusie żeśmy z tym skończyli, jak my, znaczy, wybraliśmy drogę ostatecznej poprawy i pożytecznej pracy, to, znaczy się, ja już więcej nic takiego nie robiłem.

— Hoffstatter pana rozpoznał.

— Ja bardzo przepraszam, panie śledczy — teraz w głosie Cioty! wyraźnie słychać było ironię. — Ale przecież każdy wie, że pan Hoffstatter jest tego… ten… Jemu się, znaczy, wszystko poplątało. W sklepie u niego bywałem, to prawda, po kartofle, po cebulę… Już wcześniej zauważyłem, że z jego głową nie wszystko jest w porządku! Gdybym wiedział, co z tego wyjdzie, przestałbym do niego chodzić a tak to tego…

— Córka Hoffstattera też pana rozpoznała. To pan groził jej nożem.

— Nic takiego nie było. Coś tam owszem, ale co to, to nie. To ona do mnie z nożem leciała! Przycisnęła mnie tam kiedyś u nich w spiżarni, ledwie się wyrwałem. Ona jest przecież szurnięta na tle seksualnym, przed nią mężczyźni z okolicy po kątach się chowają… — Cioti znowu się oblizał. — Mówi do mnie: chodź do magazynu, sam sobie mówi, kapustę wybierzesz…

— To już słyszałem. Niech pan lepiej powtórzy jeszcze raz gdzie pan był i co pan robił w nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty. Szczegółowo, począwszy od momentu włączenia słońca.

Ciota wniósł oczy do sufitu.

— Znaczy się, tak — zaczął. — Gdy włączyli słońce, siedziałem w piwiarni na rogu Dziewiarskiego i Drugiego i grałem w karty. Potem Jack Liver zaproponował, żebyśmy poszli do i

Andrzej przejrzał akta sprawy i znalazł ekspertyzę medyczną. Świstek był już lekko podniszczony.

— Potwierdza się tylko to, że był pan pijany. Ekspertyza nie stwierdza pobicia. Na pańskim ciele nie znaleziono żadnych śladów.

— Znaczy się, porządna robota — powiedział z aprobatą Ciota. — Znaczy się, mieli pończochy z piaskiem… Do tej pory wszystkie żebra mnie bolą… a nie chcą mnie odesłać do szpitala. Zdechnę tu i będziecie za to odpowiadać…

— Przez trzy dni nic pana nie bolało, a jak tylko przedstawili panu akt ekspertyzy, od razu zaczęło boleć…

— Jak to nie bolało? Tak mnie bolało, że już nie mogłem wytrzymać, no to zacząłem się skarżyć.

— Niech pan przestanie kłamać, Błok — powiedział zmęczonym głosem Andrzej. — Przykro słuchać…

Niedobrze mu było przez tego wstrętnego typa. Bandyta, gangster, przyłapany na gorącym uczynku, a nijak nie można go podejść… Doświadczenia nie mam, ot co. I