Страница 59 из 70
Wręczyłam mu niski stosik, może z dziesięć podań.
– Ta dziewczyna, Amy Burley – odparłam, wskazując akta na szczycie – ma doświadczenie, chociaż obecnie zastępuje tylko stałe kelnerki w barze Good Times. Charlsie z nią tam pracowała, możesz więc najpierw pogadać z Tooten.
– Dzięki, Sookie. Zaoszczędziłaś mi kłopotu. – Na potwierdzenie szorstko skinęłam głową. – Wszystko w porządku? – spytał. – Wydajesz się dziś jakaś… daleka.
Przyjrzałam mu się dokładnie. Wyglądał tak samo jak zawsze. Jego umysł jednak pozostawał dla mnie zamknięty. Jak Sam potrafił mnie blokować? Nie potrafiłam odczytywać myśli jeszcze jednej tylko i
– Po prostu tęsknię za Billem – odparłam z premedytacją. Czy zrobi mi wykład o zgubnych skutkach spotykania się z wampirem?
– Jest dzień – odparł mój szef. – Twój wampir nie może być tutaj.
– Oczywiście że nie – odparowałam sztywno. – Wyjechał za miasto – dodałam, a potem zastanowiłam się, czy mądrze jest się zwierzać komuś, kogo zaczęłam podejrzewać o najgorsze. Ruszyłam do drzwi tak nagle, że Sam zagapił się na mnie ze zdumieniem.
Gdy później zobaczyłam Arlene i Sama odbywających długą rozmowę, jednoznacznie wywnioskowałam z ich porozumiewawczych spojrzeń, że mówią o mnie. Szef wrócił do swojego biura bardziej zmartwiony niż kiedykolwiek. Aż do końca mojej zmiany nie odezwaliśmy się do siebie.
Tego wieczoru droga do domu była dla mnie wyjątkowo trudna, ponieważ wiedziałam, że do rana zostanę sama. Wcześniej lepiej się czułam w samotne noce, gdyż w każdej chwili mogłam zadzwonić do Billa. Dziś nie. Próbowałam się pocieszyć myślą, że mam „anioła stróża”… że gdy zapadną kompletne ciemności, Bubba wypełznie z dziury, w której spał. Niestety myśl ta bynajmniej mnie nie uspokoiła.
Zadzwoniłam do Jasona, lecz nie było go w domu. Sprawdziłam w „Merlotcie”, jednak Terry Bellefleur, który odebrał telefon, zapewnił mnie, że mój brat nie pojawił się dziś w barze.
Zastanowiłam się, co robi teraz Sam. Chyba nigdy nie słyszałam o żadnych jego randkach. Na pewno nie z braku propozycji, gdyż niejednokrotnie zauważyłam, że interesują się nim kobiety…
Szczególnie zalotna, wręcz napastliwa była Dawn.
Nie potrafiłam sobie wymyślić niczego przyjemnego do roboty. Zaczęłam rozważać pomysł, że Bubba jest zabójcą do wynajęcia… wampirem do wynajęcia. Czy to do niego zadzwonił Bill, kiedy postanowił sprzątnąć wujka Bartletta? Zadałam sobie pytanie, dlaczego Bill wybrał na mojego obrońcę takie tępe umysłowo stworzenie.
Każda książka, którą brałam z półki, wydawała mi się dziś nieodpowiednia. Każdy program w telewizji, który zaczynałam oglądać, uznawałam po chwili za kompletnie pozbawiony sensu. Przeglądałam „Time’a”, szybko wszakże rozdrażniła mnie determinacja, z jaką wiele narodów usiłowało dać się unicestwić, rzuciłam więc czasopismo przez pokój.
Mój umysł po omacku szukał jakiegoś punktu zaczepienia – niczym wiewiórka usiłująca się wydostać z klatki. Nic mi nie pasowało.
Na odgłos dzwonka telefonu aż podskoczyłam.
– Halo? – warknęłam szorstko.
– Jason jest tu teraz – powiedział krótko Terry Bellefleur. – Chce ci postawić drinka.
Wystraszyła mnie myśl, że w mroku musiałabym przejść do samochodu, a później wrócić do pustego domu (przynajmniej miałam nadzieję, że będzie nadal pusty). Po chwili zbeształam się w myślach, gdyż – ostatecznie – ktoś przecież doglądał budynku, ktoś bardzo silny, nawet jeśli bardzo głupi.
– W porządku, będę za minutę – zapewniłam. Terry po prostu odłożył słuchawkę. Pan Gadulski. Włożyłam dżinsową spódnicę i żółty podkoszulek, po czym – rozglądając się uważnie na prawo i lewo – prędko przecięłam oświetlone podwórko i dopadłam auta. Otworzyłam drzwiczki i w mgnieniu oka wsunęłam się na siedzenie. Gdy znalazłam się wewnątrz, natychmiast zamknęłam drzwiczki.
Pomyślałam, że nie mogę bez końca żyć w strachu.
Przed „Merlotte’em” z przyzwyczajenia zaparkowałam na parkingu dla pracowników. Przy śmietniku dostrzegłam drapiącego ziemię psa. Przechodząc, pogłaskałam go po łbie. Raz na tydzień dzwoniliśmy do schroniska, by przyjechali zabrać zabłąkane lub porzucone psy. Było wśród nich tak wiele ciężarnych suk, że aż krajało mi się serce.
Terry stał za barem,
– Hej – zagaiłam, popatrując po gościach. – Gdzie Jason?
– Nie ma go tutaj – odparł Terry. – Nie widziałem go dzisiejszego wieczoru. Mówiłem ci to przez telefon.
Zagapiłam się na niego z otwartymi ustami.
– Ale później zadzwoniłeś i powiedziałeś, że przyszedł.
– Nie, nie dzwoniłem.
Gapiliśmy się na siebie bez słowa. Widziałam, że Terry ma jedną ze swoich złych nocy. Co rusz bezradnie kręcił głową, walcząc z koszmarnymi myślami dręczącymi go od czasów wojska lub związanymi z prywatnymi bitwami, które toczył z alkoholem i narkotykami. Mimo klimatyzacji twarz miał zarumienioną i spoconą, poruszał się niezdarnie i nierytmicznie. Biedny Terry.
– Naprawdę nie dzwoniłeś? – spytałam najbardziej neutralnym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć.
– Mówię ci przecież, zgadza się? – odwarknął agresywnie.
Miałam nadzieję, że żaden z klientów baru nie przysporzy mu tego wieczoru kłopotów.
Wycofałam się z pojednawczym uśmiechem.
Pies nadal stał przy tylnych drzwiach. Na mój widok zaskowyczał.
– Jesteś głodny, mały? – spytałam.
Podszedł do mnie odważnie; nie kulił się, czego mogłabym się spodziewać po bezpańskim zwierzęciu. Kiedy oświetliła go latarnia, odkryłam, że sierść ma zdrową i połyskującą, zapewne porzucono go zatem całkiem niedawno. Wyglądał na owczarka szkockiego. Miałam zamiar wrócić do kuchni i spytać kucharza, czy nie zostały mu jakieś odpadki dla psa, później jednak wpadłam na lepszy pomysł.
– Wiem, że zły, stary Bubba kręci się koło domu, ale chyba zabiorę cię do siebie – zagruchałam dzieci
Po kolejnych kilku spojrzeniach i gruntownym obwąchaniu moich rąk pies wskoczył na siedzeniu obok kierowcy, zasiadł i wpatrzył się w przednią szybę. Wyraźnie nastawiał się na przygodę.
Oświadczyłam mu, że doceniam jego dobrą wolę i połaskotałam go za uszami. Ruszyliśmy w drogę. Collie dał mi do zrozumienia, że jest przyzwyczajony do jazdy autem.
– Wiesz, piesku, natychmiast gdy dotrzemy pod dom – pouczyłam stanowczo owczarka – pędzimy od razu do frontowych drzwi. W porządku? W lesie jest olbrzym, który chętnie cię pożre. – Pies wydał nerwowe szczekniecie.
– No cóż, nie damy mu okazji – uspokoiłam go. Bez wątpienia miło mieć stworzenie do pogaduszek. Nawet bardzo miło… chociaż owczarek nie potrafił odpowiedzieć, w każdym razie w składny, ludzki sposób. A ponieważ nie był człowiekiem, nie musiałam blokować dopływu jego myśli. Odprężyłam się. – Trzeba się będzie spieszyć – dorzuciłam.
– Hau – zgodził się mój towarzysz.
– Muszę cię jakoś nazywać – ciągnęłam. – Może… Buffy? – Warknął. – Okej. A Rover? – Zaskowyczał. – Też mi się niezbyt podoba. Hmm… – Skręciliśmy w mój podjazd. – A może masz już imię? – spytałam. – Poczekaj, obmacam ci szyję. – Wyłączyłam silnik i przesunęłam palcami przez gęstą sierść. Nie miał nawet obroży przeciwpchelnej. – Ktoś źle o ciebie dbał, maleńki – jęknęłam. – To się jednak teraz zmieni. Będę dobrą mamą.
Po tej skrajnie głupkowatej odzywce wyjęłam klucz i otworzyłam drzwiczki od swojej strony.
Pies natychmiast przepchnął się obok mnie, wyskoczył na podwórko i czujnie się rozejrzał. Poniuchał w powietrzu, a w jego gardle narastał warkot.