Страница 55 из 61
Lee rozmawiał o nim ze mną tylko raz i targały nim wtedy głębokie i sprzeczne emocje. Miał załzawione oczy i próbował się uśmiechać. Rozmowa odbywała się w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Przyjechawszy do Nowego Jorku z West Palm Beach z familijną wizytą, jego żona poczuła ból w ramieniu i poprosiła nas – mnie i moją pierwszą żonę Shirley – żebyśmy polecili jej jakiegoś lekarza, najlepiej ortopedę. Doktor, do którego się zwróciła, zrobił jej rentgen i odkrył zaawansowanego raka płuc. Podczas pierwszej sesji chemioterapii w Mount Sinai Hospital w Nowym Jorku Lee i ja jedliśmy przez kilka kolejnych wieczorów kolację we włoskiej knajpie oddalonej o przecznicę od mojego mieszkania – u Tony'ego przy Zachodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej. Nigdy przedtem i potem nie spędziliśmy ze sobą tyle czasu i nigdy tak długo nie rozmawialiśmy. Obaj piliśmy whiskey.
Nie przyznał się, że uciekł z domu tamtego lata. Pojechał po prostu do New Jersey, żeby starać się. o pracę, i kiedy stało się jasne, że jej nie dostanie, postanowił nagle, że pojedzie na zachód. Co tydzień wysyłał do domu pocztówki, żeby rodzina wiedziała, że jest zdrów i cały. Z dzieciństwa najboleśniej wspominał zimowe poranki, kiedy jeździł razem z ojcem zaprzężonym w konia furgonem po górnym Manhattanie, gdzie mieszkali przed moim urodzeniem. Jadąc pod górkę oblodzoną ulicą, ojciec musiał użyć bata i ludzie na ulicy oskarżali ich obu o okrucieństwo wobec zwierzęcia. Ojciec był dobrym i miłym człowiekiem, stwierdził Lee, chociaż bił go paskiem za każde uchybienie. Wydało mi się to brutalne.
– W okolicy było wielu żydowskich kryminalistów i nie chciał, żebym zszedł na złą drogę.
– W takim razie miał swoje racje – rzuciłem pojednawczo.
– Jasne. Ale ja byłem tylko małym chłopcem. Jak bardzo musiałem nabroić, żeby na to zasłużyć?
Więc nie zawsze był taki dobry i miły?
– Zawsze był bardzo dobry. Jego żona zachorowała i umarła, i on także był chory.
Lee nie zszedł na złą drogę. Żaden z nas nie zszedł. Jako osiemdziesięcioczteroletni wdowiec zmarł w salonie swego małego kondominium w West Palm Beach w sposób, w jaki wszyscy chcielibyśmy odejść, gdybyśmy mieli osiemdziesiąt cztery lata i mogli przyśpieszyć własną śmierć. Wróciwszy z wakacyjnej podróży z grupą znajomych, z którymi się zaprzyjaźnił, zmarł nagle na zawał serca w trakcie planowania zajęć na najbliższą przyszłość. Tego dnia pożyczył kilka książek w miejscowej bibliotece i właśnie wrócił z supermarketu, gdzie uzupełnił kuche
Jeszcze jedna relacja, pochodząca od wujka z rodziny mojej żony, który był małym chłopcem i bawił się z nami na ulicy, gdy ojciec jeszcze żył. Opisał mi go jako wesołego, pogodnego, przyjaznego i uczy
Po raz ostatni byłem z moim ojcem i w ogóle miałem z nim coś do czynienia jakieś siedemdziesiąt lat temu, w dniu gdy pochowano go na cmentarzu gdzieś na Coney Island albo w New Jersey. Sylvia na pewno pamięta gdzie, ale pytając o to, sprawię jej przykrość, a to, że będę wiedział, i tak niczego nie zmieni. Do tej pory nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zapytać. Nigdy nie myślałem, żeby się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Wolę tego nie robić. I nie będę chciał tego robić. Fakt, że się czegoś dowiem, też niczego nie zmieni. Znam go jako kogoś nieobecnego. Aż do dzisiaj, jeśli w ogóle wspominałem dzień jego pogrzebu, to jako jeden z najpomyślniej szych dni w moim wówczas niedługim życiu. Siedziałem spokojnie na kamie
10. Da
Da
Nie moglibyście chyba wymarzyć sobie lepszego zdania na początek ostatniego rozdziału, prawda?
Miało to coś wspólnego z heroiną, forsą na heroinę. Albo dała mu pieniądze, pięć dolarów na działkę, albo nie dała, albo robiła jedno i drugie: dawała, kiedy miała, a on się ich domagał, i odmawiała, kiedy nie miała. Nie tak jak Max Fryzjer, który urządzał całe przedstawienia, mieszając z błotem i wyrzekając się syna za każdym razem, gdy ten przychodził do zakładu fryzjerskiego i płaszcząc się błagał o forsę, i który był paskudnym facetem (według mojego przyjaciela Marvina Winklera znającego go lepiej niż ja), kimś w rodzaju aroganckiego „cwaniaczka" o niewyparzonym języku. Znam ten typ i wy zapewne też. Ojciec szydził z Da
Rodzice Da
Zaraz po wojnie, kiedy zamknęły podwoje nasze kluby i skończyły się szkolne lata, ci nieliczni, którzy w dalszym ciągu mieszkali na Coney Island, oraz ci liczniejsi, którzy wyprowadzili się, lecz wciąż regularnie wracali do rodziny i przyjaciół, nie za bardzo mieli gdzie się spotykać. Mieszkałem już wtedy w mieście i dojeżdżałem z Manhattanu.
Wchodziliśmy teraz w dorosły wiek. Przy Mermaid Avenue, niedaleko Bistra Szczęściarza znajdował się popularny wśród mężczyzn lokal – sala bilardowa należąca do Sammy'ego Świntucha. Mogliśmy tutaj pogadać z synem rabbiego, chudym Pinyą o fizjonomii zagłodzonego mnicha, który był naszym buk-macherem. Mogliśmy tam też pogadać z Dymkiem Bleekerem, trochę od nas starszym – miał koło trzydziestki – dobrze zbudowanym sympatycznym łobuzem, a także z samym właścicielem, niskim i baryłkowatym jak świnia, małomównym i niezbyt zabawnym. Na tyłach sali obok dużej pomazanej kredą tablicy stał dalekopis Western Union, który wystukiwał najświeższe informacje na temat trwających właśnie w całym kraju imprez sportowych. W sezonie baseballowym można było śledzić, rzut po rzucie, wszystkie ważniejsze mecze. Uliczni eksperci wiedzieli, że nietypowa przerwa w nadawaniu oznacza zwykle, iż odwracają się losy meczu; w tym czasie można było zawrzeć nowe zakłady i zmienić wysokość stawek. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jakim cudem niektórzy z tych facetów, ledwie radzących sobie na lekcjach arytmetyki w podstawówce, potrafili obliczać teraz ułamkowe wartości stawek i mnożniki wygranych i robili to z prędkością i dokładnością, którą tylko w niewielkim stopniu zdołały prześcignąć najszybsze nawet dzisiejsze komputery.
Jednym z tych geniuszy był mój rówieśnik i kolega ze szkoły numer 188, niejaki Silverman. Z sobie tylko znanych powodów zmienił nazwisko na Ershky Jones i tak go teraz nazywaliśmy. Dla większości z nas wygrana w warcaby była kwestią czystego szczęścia. Ale Ershky nie dał się zwieść pozorom; w jakiś sposób zgłębił zasady gry. Wygrywał każdą partię z każdym graczem i żaden z nas nie wiedział, jak to robi.
Potrafił również chodzić po ścianach. Podbiegał kilka kroków po pionowej ścianie domu albo mieszkania, zawracał i schodził na dół. Ćwicząc bieganie po ścianach, rozmawiał z nami cynicznie o baseballu, polityce, a także antyzwiązkowym i antydemokratycznym nastawieniu gazet Hearsta i nowojorskiej „Daily News". Nikt ze znanych nam osób nie biegał po ścianach tak dobrze jak on. Żaden z nas nie próbował tego więcej niż raz.