Страница 120 из 124
– Na dworze jest bardzo zimno – odpowiedział kapelan.
– Wiesz – przypomniał sobie Yossarian – zdarzyła się zabawna rzecz, a może mi się to przyśniło. Wydaje mi się, że wszedł tutaj jakiś nieznajomy i powiedział, że mają mojego kumpla. Zastanawiam się, czy to było przywidzenie.
– Nie sądzę – poinformował go kapelan. – Zacząłeś mi o tym opowiadać, kiedy byłem tu wcześniej.
– A więc on to rzeczywiście powiedział. “Mamy twojego kumpla, kolego". Zachowywał się niezwykle napastliwie. Zastanawiam się, kto to jest ten mój kumpel.
– Chciałbym, żebyś mnie uważał za swojego kumpla – powiedział kapelan z pokorną szczerością. – I niewątpliwie mają mnie, zapisali mój numer, trzymają mnie pod nadzorem i mają mnie całkowicie w ręku. Tak mi powiedzieli podczas przesłuchania.
– Nie, nie sądzę, żeby ciebie mieli na myśli – uznał Yossarian.
– Myślę, że to musiał być ktoś taki jak Nately albo Dunbar. Wiesz, ktoś, kto zginął na wojnie, jak Clevinger, Orr, Dobbs, Kid Sampson albo McWatt. – Yossarian urwał przestraszony i potrząsnął głową.
– Właśnie sobie uświadomiłem – zawołał. – Przecież oni mają wszystkich moich kumpli. Zostałem tylko ja i Joe Głodomór. – Zadrżał z przerażenia na widok nagle pobladłej twarzy kapelana. – O co chodzi? – spytał.
– Joe Głodomór nie żyje.
– O Boże, nie! Podczas akcji?
– Umarł we śnie, dręczony koszmarem. Znaleziono na jego twarzy kota.
– Biedny skurwiel – powiedział Yossarian i zapłakał zasłaniając twarz. Kapelan odszedł bez pożegnania. Yossarian zjadł coś i zasnął. W środku nocy obudziło go potrząsanie za ramię. Otworzył oczy i ujrzał chudego, złośliwego osobnika w szpitalnym szlafroku i piżamie, który popatrzył na niego z paskudnym uśmiechem i drwiąco obwieścił:
– Mamy twojego kumpla, kolego. Mamy twojego kumpla. Yossarian przestraszył się.
– O co ci, do cholery, chodzi? – spytał błagalnie, z narastającym lękiem.
– Przekonasz się, kolego. Przekonasz się.
Yossarian usiłował chwycić swego prześladowcę za gardło, ale ten bez trudu wyślizgnął się z zasięgu ręki i zniknął na korytarzu ze złowrogim śmiechem. Yossarian leżał drżąc cały, serce waliło mu jak młotem. Był skąpany w lodowatym pocie. Zastanawiał się, kto jest jego kumplem. W szpitalu panował mrok i idealna cisza. Nie mając zegarka nie wiedział, która jest godzma. Leżał z szeroko otwartymi oczami i wiedział, że jest przykutym do łóżka więźniem jednej z tych bezse
W apteczce nie było morfiny, nie było dla Snowdena żadnej obrony przed bólem poza odrętwiającym szokiem samej ziejącej rany. Dwanaście ampułek morfiny ukradziono, wkładając na ich miejsce schludną karteczkę z napisem: “Dobro firmy M i M to dobro kraju. Milo Minderbinder". Yossarian skląl Mila i przytknął dwie aspiryny do zbielałych warg, które nie mogły ich przyjąć. Przedtem jednak pospiesznie zacisnął przepaskę wokół uda Snowdena, gdyż nic i
– Zimno mi – powiedział Snowden cicho. – Zimno mi.
– Wszystko będzie dobrze, chłopcze – zapewnił go Yossarian z uśmiechem. – Wszystko będzie dobrze.
– Zimno mi – powtórzył Snowden słabym, dzieci
– Cicho, cicho – powiedział Yossarian, bo nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. – Cicho, cicho.
– Zimno mi – skomlał Snowden. – Zimno mi.
– Cicho, cicho. Cicho, cicho.
Yossarian był przestraszony i ruszał się teraz prędzej. Znalazł wreszcie nożyczki i zaczął ostrożnie rozcinać kombinezon Snowdena wysoko nad raną, tuż przy pachwinie. Ciął grubą gabardynę w prostej linii dookoła uda. Mały tylny strzelec ocknął się, zobaczył Yossariana z nożyczkami i znów zemdlał. Snowden przekręcił głowę, aby lepiej widzieć Yossariana. Głęboko w jego słabnących, apatycznych oczach żarzył się przyćmiony blask. Yossarian nie rozumiejąc usiłował nie patrzeć na niego. Zaczął rozcinać nogawkę w dół, wzdłuż wewnętrznego szwu. Z ziejącej rany – czy to była oślizgła rura kości tam, w głębi krwawej, szkarłatnej masy, za niepokojąco drgającymi włóknami niesamowitego mięśnia? – krew spływała licznymi strumyczkami jak topniejący śnieg z dachu, tyle że lepki i czerwony, i natychmiast krzepnący. Yossarian rozciął nogawkę do końca i ściągnął ją ze zranionej nogi. Upadła na podłogę z mokrym plaśnięciem, ukazując skraj szortów, które piły krew jak spragnione. Yossarian był wstrząśnięty tym, jak woskowo i upiornie wyglądała obnażona noga Snowdena, jak odrażająco, jak trupio i ezoterycznie wyglądały puszyste, drobne, kręcone blond włosy na jego dziwnej białej łydce i piszczelu. Teraz zobaczył, że rana nie była tak duża jak piłka do rugby, lecz miała długość i szerokość jego dłoni i zbyt była poszarpana i głęboka, aby ją zobaczyć do dna. Obnażone mięśnie w środku drgały jak żywy befsztyk tatarski. Długie westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Yossariana, gdy przekonał się, że życiu Snowdena nie zagraża niebezpieczeństwo. Krew zaczynała już krzepnąć i ranę należało po prostu zabandażować i opiekować się Snowdenem, dopóki samolot nie wyląduje. Wyjął z apteczki kilka pakiecików sulfanilamidu. Snowden drgnął, kiedy Yossarian przycisnął się do niego łagodnie, aby przewrócić go nieco bardziej na bok.
– Uraziłem cię?
– Zimno mi – zaskomlił Snowden. – Zimno mi.
– Cicho, cicho – powiedział Yossarian. – Cicho, cicho.
– Zimno mi. Zimno.
– Cicho, cicho. Cicho, cicho.
– Zaczyna mnie boleć – krzyknął nagle Snowden i wstrząsnął nim żałosny, gwałtowny skurcz.
Yossarian powtórnie gorączkowo przetrząsnął apteczkę w poszukiwaniu morfiny, ale znalazł tylko karteczkę Mila i buteleczkę aspiryny. Przeklinając Mila, podał dwie tabletki Snowdenowi. Nie miał wody do popicia. Snowden prawie niedostrzegalnym ruchem głowy odmówił przyjęcia aspiryny. Twarz miał bladą i obrzmiałą. Yossarian zdjął mu hełm i położył głowę na podłodze.
– Zimno mi – jęczał Snowden z półprzymkniętymi oczami.
– Zimno mi.
Wokół jego warg pojawiła się siność. Yossarian zdrętwiał. Zastanawiał się, czy pociągnąć za rączkę spadochronu Snowdena i okryć go nylonowymi fałdami. W samolocie było bardzo ciepło. Spojrzawszy niespodziane w górę Snowden posłał mu blady, wyrażający chęć pomocy uśmiech i zmienił nieco pozycję bioder, tak że Yossarian mógł przystąpić do zasypywania rany sulfanilamidem. Zabrał się do pracy z nową wiarą we własne siły i optymizmem. W pewnym momencie samolotem mocno rzuciło w dziurze powietrznej i Yossarian aż podskoczył, kiedy sobie przypomniał, że swój spadochron zostawił w dziobie. Teraz już nic nie można było na to poradzić. Wysypywał pakiecik za pakiecikiem białego krystalicznego proszku na krwawą owalną ranę, aż nie było widać czerwieni, po czym zrobiwszy głęboki wdech i zacisnąwszy zęby, aby opanować strach, dotknął nagą dłonią dyndających strzępków schnącego ciała i zgarnął je do środka rany. Potem szybko przykrył całą ranę dużym opatrunkiem z waty i cofnął rękę. Uśmiechnął się nerwowo, kiedy skończyła się ta krótka tortura. Rzeczywisty kontakt z martwym ciałem nie był nawet w części tak odrażający, jak się spodziewał, i szukał pretekstu, aby jeszcze kilkakrotnie dotknąć rany palcami, utwierdzając się w przekonaniu o swojej odwadze.