Страница 45 из 49
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY
Henry był przekonany, że złapał mordercę z kamieniołomu. Przez całą drogę powrotną Wally Hobbs narzekał na bóle żołądka. Cienkim głosem błagał Henry’ego, żeby zatrzymał samochód i pozwolił mu zwymiotować. Na szczęście drań poczekał z tym, aż dotarli do biura szeryfa. Przez chwilę Henry chciał krzyknąć, żeby Wally posprzątał swoje brudy, ale zrezygnował. Nie wolno zatrzymanego zmuszać do takich rzeczy, a tu chodziło o zbyt wysoką stawkę. Byle adwokat potrafi coś takiego wykorzystać podczas procesu.
Teraz Hobbs siedział w kajdankach przypięty do składanego metalowego krzesła w pokoju przesłuchań. Szczerze mówiąc, nie był to pokój przesłuchań, lecz pokój śniadaniowy z maszynką do kawy i talerzykami, na których zostały okruchy.
Henry zapoznał już Hobbsa z jego prawami, a raczej własną wersją tych praw. Czasami pomijał jedno czy dwa słowa.
– Co ty tam właściwie robiłeś, Walter? – Był ciekaw, czy zdoła zastraszyć drania i skłonić go do zwierzeń. Potem przypomniał sobie, że jego wspólnikiem jest największy despota w mieście i zapewne Hobbs uodpornił się na takie zachowanie. – Chcesz, żebym zadzwonił do twojej siostry?
– Nie. Nie dzwoń do Lillian.
– Dlaczego? Nie chcesz, by twoja siostra wiedziała, że wykopujesz z grobów zwłoki, a potem je ćwiartujesz?
– O czym ty gadasz?
– Widziałem na własne oczy, Hobbs. Co z tobą? Najpierw zabijasz, a jak ci się znudzi, wykopujesz nieboszczyków?
– Nikogo nie zabiłem.
– Jak mogłeś wykopać takiego człowieka jak Steve Earlman? Nie masz odrobiny szacunku dla zmarłych?
– Nie wykopałem go.
Wally Hobbs szeroko otwierał oczy, pot zalewał mu czoło. Henry czuł zapach tego potu.
– Ile osób zabiłeś, a ile odkopałeś?
– Chwileczkę. Musisz mnie wysłuchać. Nikogo nie zabiłem.
– Akurat.
– Marley, Calvin i ja chcieliśmy tylko zarobić trochę forsy.
– Marley? Jake Marley? – Henry przysiadł na skraju stołu. – Marley też jest w to zamieszany?
– Nie myśleliśmy, że wyrządzimy komuś krzywdę. Polisy na życie zwykle płacą za wszystko, więc nie wyciągaliśmy forsy z kieszeni rodzin.
– O czym ty mówisz, do diabła?
– Ja tylko robiłem, jak powi
– Co sprawdzali? – Nagle w pokoju zrobiło się gorąco i Henry musiał otworzyć okno.
– Gdyby ktoś sprawdzał… no wiesz, grób Steve’a Earlmana, gdyby dokładnie zbadał, co i jak, toby zobaczył… No, Marley sprzedaje krypty, ale ich nie robimy, tylko z wierzchu wygląda, że krypta jest. Potem forsę dzielimy na trzech.
Henry potarł twarz ręką, okrutnie rozczarowany. Wally Hobbs okazał się gnidą i złodziejem, ale nie był mordercą.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY
Adamowi Bonzado nie podobały się jego własne przemyślenia. Były sensowne, a równocześnie mało prawdopodobne.
Pojechał z powrotem do West Haven, do uniwersyteckiego laboratorium, po resztę zdjęć, które otrzymał od Stolza. Fakt, że rany na głowach ofiar pasowały dokładnie do kształtu zakończenia łomu, który miał w samochodzie, był po prostu fatalny. Teraz należało sprawdzić jeszcze jedną rzecz.
Wziął zdjęcia do ręki i wybiegł z laboratorium, wpadając po drodze na studentów. Wymruczał jakieś przeprosiny i pognał dalej. Znalazłszy się znowu na parkingu, stanął przy pokrywie bagażnika pikapa. Stał niezdecydowany z fotografią w dłoni. Było to zdjęcie ofiary z wyraźnym stężeniem pośmiertnym uwidocznionym nisko na plecach.
Adam wiedział, że stężenie pośmiertne jest skutkiem grawitacji i ściąga całą krew do najniższych okolic ciała. Ta ofiara kilka godzin po śmierci leżała na plecach, dlatego jej skóra w tym miejscu była czerwona. Stężenie pośmiertne nieraz zmienia fakturę skóry, na której odbija się to, na czym leżał zmarły. A zatem zwłoki leżące na ceglanym chodniku mogą posiadać odciski przypominające fakturę cegły, zaś znalezione na kamienistej drodze będą miały ślady kamyków. W tym wypadku ciało schowane w pikapie wyłożonym gofrowaną okładziną powi
Adam otworzył bagażnik i uniósł zdjęcie. Wzór okładziny dokładnie odpowiadał temu, co widać było na plecach zmarłej kobiety. I choć bardzo nie chciał w to uwierzyć, to wiedział przecież, kto pożyczał jego samochód. Simon Shelby.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DRUGI
Maggie nie mogła dłużej czekać na Watermeiera. Gdziekolwiek był, nie odpowiadał na jej telefony, a bateria w komórce była na wykończeniu.
Je
Maggie wjechała powoli na Whippoorwill Drive. Luc siedział obok w milczeniu. Miała nadzieję, że nie przytrafi mu się znowu luka w pamięci. Byle nie teraz, kiedy miał jej pokazać, gdzie mieszka Simon Shelby.
– Proszę tu skręcić. W tę stronę. – Szerokim gestem machnął ręką. – Z drogi nie widać budynków. Skrzynka na listy Shelby’ego to jedna z tych dużych ocynkowanych skrzynek na beczce. Wie pani, na jednej z tych dużych drewnianych beczek.
Maggie zerknęła na niego. Chyba sobie żartuje. Beczka? Ale Luc nie dostrzegł okrutnej ironii.
Urzędniczka, która pomagała Maggie przejrzeć dokumenty sprzedaży dobytku Steve’a Earlmana, poinformowała ją, że Simon Shelby to bardzo miły młody człowiek.
– Biedny chłopak – rzekła – stracił ojca w tak młodym wieku. Kochał bardzo tatusia. Jak chodziłam w soboty do rzeźnika, widywałam go, jak pomagał Ralphowi. Ralph nazywał Silona takim ślicznym zdrobnieniem, ale niestety nie pamiętam. Chłopak był zrozpaczony, po prostu zrozpaczony po śmierci Ralpha. Sophie chyba nie umiała sobie z nim poradzić. I pewnie wtedy zaczął tak często chorować. Wszyscy współczuliśmy Sophie. Te zmartwienia przedwcześnie ją zabiły. A to taki miły młody człowiek. – Kobieta jeszcze trajkotała, a Maggie, która zwykle nienawidziła podobnej gadaniny, kiwała głową i pilnie słuchała, wyłapując wszystkie zbiegi okoliczności.
Kiedy jednak urzędniczka oznajmiła:
– Studiuje teraz w college’u, na uniwersytecie New Haven – to już było coś więcej niż zwykły przypadek.
– Naprawdę? – powiedziała Maggie, wciąż bardziej zainteresowana dokumentami sprzedaży.
– Coś tam z kośćmi, niech sobie pani wyobrazi – ciągnęła urzędniczka. Maggie o mały włos nie upuściła archiwalnej księgi. – Chociaż może to ma sens. To znaczy w końcu jest synem rzeźnika. – Zaśmiała się. – Powiem prawdę, moim zdaniem to trochę przerażające. Ale widać on to lubi. Bo jeszcze pracuje dorywczo w zakładzie pogrzebowym Marley amp; Marley. Taki z niego pracuś.
– A to zdrobnienie, którym nazywał go ojciec?
– spytała Maggie, mimo że była już niemal pewna, iż zna odpowiedź. – Czy to może So
– Tak, właśnie tak. Skąd pani wie? Ralph nazywał go So
Maggie zobaczyła skrzynkę pocztową na dużej drewnianej beczce, jeszcze zanim Luc dał jej znak, i pojechała dalej prosto.
– Nie, to tam – rzekł. – Minęliśmy to miejsce.
– Zaparkujemy tutaj. – Wjechała na miedzę.
– I chcę, żeby pan tu został.
– Dobrze.
– Mówię poważnie, Luc. Pan tu zostaje. – Po chwili wyjęła telefon komórkowy i dała mu do ręki.
– Jeżeli nie wrócę w ciągu piętnastu minut, proszę zadzwonić na 911.
Wziął telefon z zadowoloną miną, że pozwoliła, by choć w taki sposób jej pomagał. A to z kolei upewniło Maggie, że Luc nie ruszy się z miejsca. I nie miało absolutnie żadnego znaczenia, że bateria w jej telefonie już dawno wysiadła.