Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 3 из 49



– A niech to! – Spojrzał na koniec trawnika. Gazeta leżała tam, gdzie rzucił ją dostawca. Skąd może wiedzieć, jaki jest dzień, skoro zapomniał podnieść głupią gazetę? To niedobry znak. Wyjął z kieszeni koszuli notesik i długopis, zapisał właściwą datę, w każdym razie taką, którą uznał za właściwą, a do tego: „Zaszedłem na koniec trawnika i zapomniałem wziąć gazetę”.

Schował z powrotem notes i zauważył, że krzywo zapiął koszulę, tym razem dwa guziki. Bardzo lubił swoje bawełniane koszule, z krótkimi rękawami na lato, z długimi na zimę, ale niestety trzeba będzie się ich pozbyć. Kiedy zawrócił wolnym krokiem na koniec trawnika, usiłował wyobrazić sobie siebie w T-shircie albo koszulce polo wyłożonej na spodnie. Czy to nie będzie wyglądało głupio z czarnym beretem? A jeśli nawet, co go to obchodzi?

Podniósł „Hartford Courant”, wyjął gazetę z folii, rozłożył gestem magika.

– Dzisiaj mamy… tak, poniedziałek, piętnastego września.

Zadowolony złożył dzie

– Hej, Scrapple! – krzyknął na teriera rasy Jack Russell, który wychynął z lasu. – Znowu zgadłem.

Pies miał to za nic. Całą uwagę skupił na ogromnej kości, którą częściowo niósł, a częściowo ciągnął, chwilami prawie tracąc równowagę.

– Scrap, któregoś dnia, staruszku, dopadną cię kojoty i dadzą ci popalić, że kradniesz ich zdobycz. – Kiedy to powiedział, z drugiej strony lasu dobiegł go jakiś hałas, jak gdyby ktoś uderzył czymś metalowym o kamień. Przestraszony pies wypuścił kość i z podkurczonym ogonem podbiegł do nóg pana, jakby nadchodziły zapowiedziane kojoty.

– W porządku, Scrapple. – Luc starał się uspokoić teriera, lecz kolejne uderzenie wstrząsnęło ziemią. – Co u licha?

Ruszył ścieżką do lasu. Jakieś czterysta metrów drzew i krzewów oddzielało jego ziemię od terenu, gdzie niegdyś był kamieniołom. Przed laty właściciel porzucił interes i wyjechał, zostawiając sprzęt i złoże, które gwałtownie straciło na wartości. Okazało się bowiem, zresztą ku ogólnemu zaskoczeniu, że ce

Potem ktoś zaczął wykorzystywać część kamieniołomu na bezpłatne wysypisko śmieci. Luc słyszał, że Calvin Vargus i Wally Hobbs zostali wynajęci do wywózki śmieci i oczyszczenia terenu. Jak dotąd, widział jedynie nową wielką żółtą maszynę zaparkowaną obok starego pordzewiałego sprzętu. Myślał kiedyś, że może Vargus i Hobbs – albo Calvin i Hobbs, jak mówiono o nich w mieście – zrobili sobie w kamieniołomie prywatny magazyn sprzętu.

Po drugiej stronie drzew Luc ujrzał koparkę, która przesuwała na boki kamienie wielkości Rhode Island. Zapomniał już, jakie to odludne miejsce i ledwie widział gruntową drogę przez las, która stanowiła jedyny dojazd do kamieniołomu. Zarośnięte pastwisko z jednej strony okolone było wzgórzem, z którego brano piaskowiec, a z trzech pozostałych lasem.

W otwartej kabinie koparki siedział Calvin Vargus. Potężnymi ramionami operował dźwigniami maszyny, która połykała kamienie niczym paszcza jakiegoś potwora. Ogromna żółta machina wykonała zakręt i z trzaskiem i hukiem wypluła wielki głaz.

Calvin kiwał głową, pomarańczowa czapka bejsbolowa chroniła jego oczy przed pora

Wielka żółta paszcza chwyciła zębami kolejny głaz i jakieś resztki – pokruszony piaskowiec i śmieci. A także zardzewiałą, sfatygowaną beczkę, która wyśliznęła się ze stalowego uchwytu i stoczyła po stosie kamieni. Po drodze popękała, a pokrywa wystrzeliła w powietrze.

Luc patrzył na beczkę, tak zdumiony jej pędem, że rozrzuconą zawartość zdołał dojrzeć jedynie kątem oka. Najpierw pomyślał, że to stare ubrania, zwykłe szmaty. Potem zobaczył rękę i uznał, że należy do manekina. W końcu to wysypisko, jak by nie było.

Ale zaraz potem jego uwagę zwrócił odór.

Tak nie śmierdzą zwyczajne śmieci. Nie, to był zupełnie i

Calvin zatrzymał czerpak w połowie drogi i wyłączył silnik. Scrapple raptownie ucichł, zapanowała złowróżbna cisza. Luc dostrzegł, że Calvin przesuwa czapkę na tył głowy. Podniósł wzrok na potężnego operatora, który siedział jak sparaliżowany w kabinie. Luc stał w milczeniu.

Wibracje sprzed kilku minut zastąpił głośny stukot. Dopiero po chwili Luc zdał sobie sprawę, że nie jest to dźwięk wydawany przez maszynę. To jego własne serce tak waliło, zagłuszając przelatujące nad głową dzikie gęsi. Były ich dziesiątki, odbywały swoją codzie



Dzień jak co dzień, pomyślał Luc, patrząc na pora

ROZDZIAŁ TRZECI

Akademia FBI

Quantico, Wirginia

Maggie O’Dell sięgnęła po ostatniego pączka, z czekoladowym lukrem i różowo-białą posypką, i niemal w tym samym momencie usłyszała syknięcie. Obejrzała się przez ramię na swojego partnera, agenta specjalnego R.J. Tully’ego.

– To jest twój lunch? – spytał z naganą.

– Deser. – Dodała opakowane w celofan danie dnia. Na tablicy wypisano kredą, że to,,tacorito super”. Maggie uznała, że pysznej meksykańskiej potrawy nie mogli zepsuć nawet w kantynie FBI.

– Pączek to nie jest deser – obstawał przy swoim Tully.

– Zazdrościsz mi, bo wzięłam ostatni.

– Pozwalam sobie mieć odmie

– Kotku, gdybym miała figurę agentki O’Dell, jadłabym je kilka razy dzie

– Dzięki, Arlene. – Maggie dołożyła sobie dietetyczną pepsi, potem pokazała kasjerce, że zapłaci również za drugą tacę.

– No! – zawołał Tully, zauważywszy jej szlachetny gest. – A cóż to za okazja?

– Chcesz powiedzieć, że stawiam tylko z wyjątkowych okazji?

– No, owszem… i ten pączek.

– A może mam po prostu dobry dzień? – Ruszyła do stolika przy oknie. Za szybą kilku rekrutów kończyło swój codzie

Tully bacznie ją obserwował. Kiedy wspomniała o cebulkach kwiatów, czuła chyba, że go nie przekonuje. Pokręcił głową i rzekł:

– Nigdy się tak nie cieszysz z wolnych dni, O’Dell. Widziałem cię przed długim weekendem, który zafundował nam rząd. Burczałaś niezadowolonym, rozkazującym tonem, żeby wszyscy byli w robocie we wtorek z samego rana i nie blokowali sprawy, nad którą właśnie pracujesz. Nie zdziwiłbym się, gdyby twoja teczka pękała od służbowych dokumentów, nad którymi zamierzasz ślęczeć w te tak zwane wolne dni. Więc o co tak naprawdę chodzi? Czemu szczerzysz zęby jak kot, który właśnie z wielkim smakiem zżarł papużkę?