Страница 6 из 77
Zebrali się wokół mężczyzny w tym czymś na głowie, który pokazywał im metalowe pudełko z błyskającymi światełkami i dziwnymi drutami. Eric nie miał pojęcia, co to jest, przypuszczał tylko, że mężczyzna znalazł to wśród ich broni.
– Tam jest tego tyle, że można by wysadzić tę budę prosto do nieba.
Eric nie mógł powstrzymać uśmiechu – i natychmiast dostał kuksańca w nerki. Chciał powiedzieć temu Tully’emu, właścicielowi łokcia, który go zaatakował, że wcale nie rozśmieszyła go siła rażenia broni, ale fakt, że ci ludzie łudzą się, iż zostaną przyjęci do Królestwa niebieskiego.
Pozostali jednak zignorowali jego skrzywione w uśmiechu wargi, z napięciem bowiem wpatrywali się w ciemnowłosego mężczyznę z tym durnym urządzeniem, które przesunął sobie teraz na czubek głowy, przypominając Ericowi jakiegoś robala ludzkich rozmiarów.
– Co, zdaje ci się, że nas zaskoczyłeś? – odezwał się wyzywająco jeden z mężczyzn.
– Dobra, co powiecie na to? Cały dom jest okablowany – odparł na to robal.
– O cholera!
– Powiem wam coś więcej. To jest tylko dodatkowy włącznik. -Wyciągnął ku nim metalowe pudełko. – Prawdziwy detonator znajduje się gdzie indziej. – Wskazał na mrugające czerwone światełko i pstryknął przycisk. Światełko wyłączyło się. Po kilku sekundach powróciło, mrugając niczym pulsujące krwawe oko.
Mężczyźni obrócili się, wyciągając szyje i rozglądając się wokół. Niektórzy trzymali broń w pogotowiu. Nawet Eric przekręcił głowę, jego oczy zaczęły widzieć wyraźnie. Zmrużył je, wpatrując się w cienie lasu. Nic z tego wszystkiego nie pojmował. Ciekaw był, czy David wiedział o metalowym pudełku.
– Gdzie to jest? – dopytywał się wysoki gość bez szyi, ten, którego wszyscy traktowali jak szefa, jedyny w granatowym swetrze zamiast kurtki. – Gdzie ten pieprzony detonator?
Dopiero po minucie Eric zorientował się, że pytanie skierowane jest do niego. Spotkał się wzrokiem z mężczyzną i patrzył na niego, jak go uczono, prosto w czarne tęczówki, bez mrugnięcia, nie pozwalając, żeby wróg wyrwał mu choćby jedno słowo.
– Chwileczkę – odezwał się ten o nazwisku Cu
– Może chcą nas wysadzić. – Po tych słowach nastąpiło jeszcze więcej szelestów, więcej zatroskanych głów kręciło się i czegoś wypatrywało.
Eric chciał ich zapewnić, że Ojciec nigdy nie wysadziłby domu. Nie poświęciłby broni, bo potrzebował jej do dalszej walki. Ale zamiast tego przeniósł wzrok na Cu
– Nie, gdyby chcieli to zrobić, już byłoby po nas – ciągnął Cu
Eric przysłuchiwał się temu. To kłamstwo. To Szatan go testuje. Chce sprawdzić moc jego wiary. To tylko początek wymyślnych tortur. Żołnierz Szatana, ten Cu
– Detonator – niewzruszenie kontynuował Cu
Eric nie dał się na to nabrać. Ojciec nie zrobiłby czegoś podobnego. Przecież oni z własnej woli odebrali sobie życie. Nikt ich do niczego nie zmuszał. Eric okazał się po prostu zbyt słaby, żeby postąpić jak jego koledzy. Jest słaby, stchórzył. Na moment stracił wiarę, posłuchał podszeptów Szatana. Nie zachował się jak dzielny i lojalny żołnierz, ale teraz już nie okaże słabości. Nie podda się.
Raptem znów przypomniały mu się ostatnie słowa Davida. „On nas przechytrzył”. Uważał początkowo, że David ma na myśli Szatana, bo to było takie oczywiste. A jeśli jednak chodziło mu o… Nie, to wykluczone. Ojciec chciał im tylko oszczędzić tortur. Prawda? Ojciec by ich tak nie oszukał. Tak czy nie?
Cu
– Ciekawe, czy twój wspaniały przywódca wie, że przeżyłeś? Myślisz, że przyjdzie cię uratować, tak jak zrobił minionej nocy?
Eric nie był już niczego pewien, tylko patrzył na metalowe pudełko z mrugającymi lampkami, czerwoną i zieloną, które zapalały się i gasły. Czerwień i zieleń, bezruch i ruch, życie i śmierć, niebo i piekło. Może David i pozostali koledzy okazali się nie tylko odważni, może również są prawdziwymi szczęściarzami? – myślał teraz Eric.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sobota
23 listopada
Cmentarz Arlington National
Maggie O’Dell ścisnęła w dłoni klapy żakietu, chroniąc się przed kolejnym porywem wiatru. Żałowała, że zostawiła trencz w samochodzie. Zdjęła go w kościele, obarczając go winą za ogarniające ją duszności. Teraz, na cmentarzu, pośród ubranych na czarno żałobników i kamie
Stała z tyłu, patrząc, jak jej koledzy zbierają się pod zadaszeniem, które miało chronić od wiatru, i otaczają najbliższych zmarłego, jakby w ten sposób chcieli zrekompensować błędy, które ich tu przywiodły tego dnia. Rozpoznała wielu z nich po standardowych ciemnych garniturach i profesjonalnie poważnych twarzach. Lecz nawet wypukłości pod marynarkami nie pozbawiały ich wyrazu bezbro
Przyglądając się z boku, Maggie była wdzięczna za instynktowną troskę kolegów. Wdzięczna za to, że uchronili ją przed bliskim kontaktem z Karen i dwiema małymi dziewczynkami, które będą dorastać bez ojca. Nie chciała oglądać ich bólu, ich cierpienia, tak namacalnego, że groziło rozpadem z takim trudem zbieranych przez nią latami pokładów odporności, pod którymi pragnęła ukryć swój ból. Stojąc z tyłu, miała nadzieję pozostać bezpieczna.
Lecz choć ostre jesie
Była zła, bo minęło już dwadzieścia jeden lat, a ona na pogrzebach wciąż zamieniała się w dwunastoletnią dziewczynkę. Bez jej woli i bez ostrzeżenia wspomnienia powracały tak żywe, jakby tamto działo się ledwie wczoraj. Widziała, jak trumna z ciałem jej ojca zjeżdża w dół. Czuła, jak matka szarpie ją za rękaw, każąc jej rzucić garść ziemi na błyszczącą pokrywę trumny. Zaraz, za kilka minut samotny trębacz odegra sygnał ku czci poległych, a jej żołądek zawiąże się w supeł.
Chciała stąd odejść. Nikt by nawet nie zauważył, wszyscy byli szczelnie opatuleni własnymi wspomnieniami i własną bezbro