Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 31 из 54

ROZDZIAŁ 16

Wróciłam późno do biura i wstukałam na maszynie wszystkie moje notatki. Nie było ich wiele, ale nie lubię tych spraw odkładać. Mimo że Bobby nie żył, zamierzałam pisać regularne sprawozdania i przedkładać co jakiś czas rachunki, choćby tylko dla siebie. Włożyłam jego teczkę z powrotem do szuflady i porządkowałam właśnie biurko, kiedy usłyszałam stukanie do drzwi i Derek We

– Ach, jak się masz? – powiedział. – Miałem nadzieję, że cię tu zastanę.

– Cześć, Derek, wejdź, proszę.

Stał przez chwilę niezdecydowany, omiatając spojrzeniem zawartość mojego niewielkiego biura.

– Jakoś nie mogłem sobie tego wyobrazić – powiedział. – Fajne. To znaczy małe, ale wystarczające. Co tam z pudełkiem Bobby’ego? Dopisało ci szczęście?

– Jeszcze nie miałam okazji przyjrzeć mu się z bliska. Zajmowałam się czymś i

Przysunął sobie krzesło i usiadł, rozglądając się wokół. Miał na sobie koszulę do golfa, białe spodnie i dwukolorowe buty.

– A więc tak tu jest.

Była to jego wersja lakonicznej pogawędki. Usiadłam i pozwoliłam mu pomruczeć przez chwilę. Wyglądał na niespokojnego i nie wyobrażałam sobie, co go do mnie sprowadziło. Pomrukiwaliśmy do siebie, demonstrując dobrą znajomość. Widziałam się z nim nie dalej niż kilka godzin wcześniej i nie mieliśmy za bardzo o czym z sobą mówić.

– Jak się czuje Glen? – zapytałam.

– Dobrze. – Skinął głową. – Całkiem dobrze. Boże, wolę nie myśleć, przez co przeszła, ale wiesz, że twarda z niej sztuka. – Mówił tonem powątpiewania, jakby nie był absolutnie pewny, czy to prawda.

Przełknął ślinę, zmieniając ton.

– Powiem ci, po co wpadłem – powiedział. – Prawnik Bobby’ego zadzwonił do mnie niedawno, by porozmawiać w sprawie jego testamentu. Czy znasz Vardena Talbota?

– Nigdy się nie spotkaliśmy. Przysłał mi kopię raportów na temat wypadku Bobby’ego, ale na tym się skończyło.

– Bystry gość – powiedział Derek.

Grzązł w temacie. Pomyślałam, że trzeba go ponaglić, bo w przeciwnym razie zabierze to cały dzień.

– No i co miał do powiedzenia?

Mina Dereka stanowiła przedziwną kombinację niepokoju i niedowierzania.

– Cóż, to rzecz zdumiewająca – mówił. – Z tego, co powiedział, moja córka odziedziczyła większą część pieniędzy Bobby’ego.

W ciągu sekundy obliczyłam, że córką, o której wspomniał, jest Kitty We

– Kitty? – zapytałam.

Poruszył się na krześle.

– Oczywiście, sam byłem zaskoczony. Z tego, co mówi Varden, Bobby sporządził testament. Kiedy trzy lata temu otrzymał majątek, już wtedy zapisał wszystko Kitty. W jakiś czas po wypadku dodał kodycyl, by pewną część sumy dostali także rodzice Ricka.

Miałam zamiar wykrzyknąć „Rodzice Ricka?!”, jakbym cierpiała na echolalię, ale trzymałam buzię na kłódkę i pozwoliłam mu kontynuować.

– Glen wróci bardzo późno, więc jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Chyba rano będzie chciała porozmawiać z Vardenem. Powiedział, że sporządzi kopię testamentu i prześle ją do domu. Ma zamiar poświadczyć jego prawomocność.

– Czy powiadamiano o tym kogoś wcześniej?

– O ile mi wiadomo, tak. – Gadał i gadał, podczas gdy ja starałam się wydumać, co to wszystko znaczy. Pieniądze jako motyw zawsze wydają się oczywiste. Dowiedzieć się, kto skorzysta finansowo i zacząć z tego punktu. Kitty We

– Przepraszam – powiedziałam, ucinając mu w pół słowa. – A w ogóle to o jakiej sumie mówimy?

Derek przerwał, by pogłaskać się dłonią po brodzie, jakby zastanawiał się, czy nie pora się już ogolić.

– Hm, ze sto tysiączków dla rodziców Ricka i, do diaska, sam nie wiem. Kitty chyba dostanie ze dwie bańki. No ale z tego trzeba odliczyć podatek od spadków…

Wszystkie zera zaczęły tańczyć w mojej głowie jak śliwki w cukrze. „Sto tysiączków” i „dwie bańki”, jak sto tysięcy dolarów i dwa miliony. Siedziałam i mrugałam. Dlaczego przyszedł, żeby mi o tym opowiedzieć?

– Jest w tym jakiś haczyk? – zapytałam.





– Co?

– Po prostu zastanawiam się, dlaczego mi o tym mówisz. Czy są jakieś problemy?

– Obawiam się trochę o reakcję Glen. Sama wiesz, co myśli o Kitty.

Wzruszyłam ramionami.

– To były pieniądze Bobby’ego, mógł z nimi zrobić, co chciał. Jak Glen może to kwestionować?

– Chyba nie sądzisz, że podważy wiarygodność testamentu?

– Derek, ja nie mogę spekulować, jak może zachować się Glen. Sam z nią porozmawiaj.

– Zrobię tak, kiedy przyjedzie.

– Zakładam, że pieniądze ulokowano w jakimś funduszu powierniczym, skoro Kitty ma dopiero siedemnaście lat. Kogo wyznaczono na wykonawcę? Ciebie?

– Nie, nie. Bank. Wątpię, czy Bobby miał o mnie tak wygórowane mniemanie. Niepokoję się trochę, jak to wszystko może wyglądać. Bobby twierdzi, że ktoś usiłuje go zabić, a potem okazuje się, że Kitty dziedziczy wszystkie pieniądze, kiedy ten umiera.

– Jestem pewna, że policja zechce z nią pogadać.

– Ale ty nie wierzysz, że miała coś wspólnego z wypadkiem Bobby’ego, nieprawdaż?

Ach, cały podtekst tej wizyty. Powiedziałam:

– Tak szczerze? Nie bardzo w to wierzę, ale wydział zabójstw może mieć na to odmie

– Mnie?! – Był co najmniej zdziwiony.

– A jeśli coś przydarzy się Kitty? Kto wtedy otrzyma pieniądze? Szczerze mówiąc, dziewczyna nie tryska zdrowiem.

Spojrzał na mnie niechętnie, prawdopodobnie żałując, że w ogóle przychodził. Musiał mieć słabą nadzieję, że mogę go pocieszyć. Zamiast tego wzmocniłam jedynie fundament jego niepokojów. Zakończył rozmowę i wstał, mówiąc, że pozostanie w kontakcie. Kiedy zmierzał do wyjścia, zauważyłam, że koszula lepi mu się do pleców; w jego pocie wyczułam napięcie.

– Ach, Derek! – zawołałam za nim. – Czy mówi ci coś nazwisko Blackman?

– Pierwsze słyszę. A co?

– Tak z ciekawości. Jestem wdzięczna, że wpadłeś – powiedziałam. – Jeśli czegoś się dowiesz, proszę, daj mi znać.

– Z pewnością.

Skoro tylko wyszedł, zadzwoniłam bezzwłocznie do swojego przyjaciela w firmie telekomunikacyjnej, pytając o S. Blackman. Zapewnił, że zajmie się tym i oddzwoni. Zeszłam na parking i wywlokłam pudło, które zabrałam z garażu Bobby’ego. Gdy wróciłam do biura, sprawdziłam zawartość, wyjmując po kolei poszczególne przedmioty: dwa podręczniki do radiologii, jakieś druki medyczne, spinacze do papieru, długopisy, notatniki. Nie dostrzegłam nic godnego uwagi. Odniosłam więc karton z powrotem do samochodu z przekonaniem, że przy najbliższej sposobności podrzucę go do domu Bobby’ego.

Do czego się teraz zabrać? Nic nie przychodziło mi do głowy.

Pojechałam do domu.

Zajeżdżając na parking, przyłapałam się na lustrowaniu chodnika w poszukiwaniu Lili Sams. Jak na kobietę, z którą widziałam się trzy, cztery razy w życiu, napawała mnie dużym lękiem, burząc wszelkie poczucie bezpieczeństwa, jakie przywykłam łączyć z pojęciem „dom”. Po zamknięciu auta przeszłam na tylne podwórko, zerkając na okna Henry’ego, by przekonać się, czy jest w domu. Tylne drzwi były otwarte i wyczułam ostrą woń drożdży i cynamonu, dobiegającą zza przesłony. Zerknąwszy do środka, zauważyłam Henry’ego, siedzącego przy stole, na którym znajdowała się filiżanka kawy i popołudniowe wydanie gazety.

– Henry?

Spojrzał na mnie.

– No cóż, Kinsey, nareszcie jesteś. – Podszedł i odsunął przesłonę, przytrzymując ją dla mnie. – Wejdź, wejdź. Napijesz się kawy? Za moment pojawią się słodkie bułeczki.

Weszłam z obawą, ciągle spodziewając się, że Lila Sams wyskoczy niczym tarantula.

– Nie chciałabym przeszkadzać. Czy zastałam Lilę?

– Nie, nie. Musiała zająć się jakimiś sprawami, ale o szóstej powi