Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 23 из 54

Zjechałam na wąski podjazd, który doprowadził mnie na szeroki dziedziniec. Cała rezydencja płonęła światłami, jakby odbywało się jakieś ogromne przyjęcie, lecz nie wydobywał się żaden dźwięk i nie pokazywała żadna postać, żaden samochód. Zaparkowałam i podeszłam pod drzwi. Jedna ze służących, niby elektroniczne urządzenie z sensorami, otworzyła mi drzwi, gdy tylko się zbliżyłam. Odsunęła się na bok, wpuszczając mnie bez słowa.

– Gdzie jest pani Callahan?

Zamknęła drzwi i ruszyła korytarzem. Poszłam za nią. Zapukała do drzwi buduaru Glen, po czym przekręciła gałkę i usunęła się na bok, pozwalając mi wejść.

Glen siedziała w bladoróżowej sukience, wtulona w jeden z głębokich, luksusowych foteli, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Uniosła twarz, nabrzmiałą i rozmiękłą. Jakby pękła cała instalacja odpowiedzialna za przepływ uczuć: oczy wypełniły się łzami, policzki wilgocią, a nos czerwienią. Nawet włosy miała mokre. Przez chwilę, wciąż z niedowierzaniem, stałam i patrzyłam na nią, a ona spoglądała na mnie. Na koniec ponownie pochyliła głowę, wyciągając rękę. Podeszłam i uklękłam przy jej fotelu. Ujęłam jej dłoń – małą i chłodną – i przycisnęłam do mojego policzka.

– Och, Glen, przykro mi, tak mi przykro – szeptałam.

Kiwała głową w podzięce, dobywając z siebie jakiś głuchy odgłos, niewyraźnie wyartykułowany krzyk. Był to odgłos o wiele prymitywniejszy. Zaczęła mówić, zdołała jednak wydusić tylko jakąś przeciągłą, jękliwą frazę, w języku nie całkiem angielskim, pozbawioną sensu. Jaka to różnica, co mówiła? Co się stało, to się nie odstanie. Zaczęła płakać jak dziecko, głęboko, spazmatycznie, nieprzerwanie. Przywarłam do jej ręki, oferując jej cumę na wzburzonym morzu rozpaczy.

Ostatecznie poczułam, że wstrząsy mijają, jakby chmura burzowa przesunęła się dalej. Spazmy złagodniały. Puściła mnie i odchyliła się do tyłu, oddychając głęboko. Wyciągnęła chusteczkę i przyłożyła ją do oczu, potem wytarła nos. Milczała, najwyraźniej starając się dojść do siebie.

Westchnęła.

– O Boże, jak ja to zniosę? – powiedziała i łzy natychmiast napłynęły do jej oczu, by spłynąć po twarzy. Po krótkim czasie odzyskała równowagę i ponownie zajęła się ich wycieraniem, cały czas potrząsając głową. – Cholera. Nie sądzę, abym to zniosła, Kinsey. Wiesz, jest mi zbyt ciężko, a czuję się taka bezsilna.

– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła?

– Nie, nie teraz. Jest bardzo późno, a poza tym po co? Rano każę Derekowi zadzwonić do Sufi. Ona przyjdzie.

– A co z Kleinertem? Czy mam go powiadomić?

Zaprzeczyła.

– Bobby go nie znosił. Niech już tak zostanie. I tak wkrótce się dowie. Czy Derek wrócił? – Niepokój w jej głosie był wyczuwalny, na twarzy malowało się napięcie.

– Chyba nie. Napijesz się?

– Ja nie, ale ty się nie krępuj. Trunki są tam.





– Może później. – Chciałam czegoś, ale nie byłam pewna czego. Na pewno nie drinka. Bałam się, że pod wpływem alkoholu stracę kontrolę nad sobą. Tego tylko brakowało, żeby musiała uspokajać mnie i pocieszać.

Usiadłam na krześle naprzeciwko niej i pewien obraz stanął mi przed oczami. Przypomniałam sobie, jak Bobby pochylał się nad nią dwie noce temu, by powiedzieć dobranoc. Jak odwrócił się automatycznie, by zaoferować jej dobrą stronę twarzy. Miał wówczas pogrążyć się w jednym ze swych ostatnich snów na tej ziemi, ale żadne z nich nie miało o tym wtedy pojęcia. Ja też. Zerknęłam na nią i okazało się, że patrzy mnie, jakby wiedziała, co się dzieje w mojej głowie. Odwróciłam wzrok, jednak nie dość szybko. Coś z jej twarzy skoczyło na mnie, jak światło poprzez uchylone drzwi. Smutek wystrzelił poprzez szczelinę – nim zdołałam wznieść gardę – i zaniosłam się płaczem.

ROZDZIAŁ 12

Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, ale to nie oznacza, że musi mieć sens. Następne kilka dni były koszmarem, zwłaszcza dlatego, że przyszło mi odgrywać ledwie drugorzędną rolę w widowisku śmierci Bobby’ego. Jako że pojawiłam się w pierwszych chwilach jej rozpaczy, Glen Callahan przylgnęła do mnie, jakbym mogła zapewnić jej spokój ducha.

Doktor Kleinert zgodził się wypuścić Kitty na czas uroczystości pogrzebowych, spróbowano też skontaktować się z naturalnym ojcem Bobby’ego, przebywającym za oceanem, lecz nie dał znaku życia i nikt też się tym specjalnie nie przejmował. Tymczasem setki ludzi odwiedzały kaplicę: przyjaciele Bobby’ego, kumple ze szkoły średniej, znajomi rodziny i znajomi od interesów, wszyscy miejscy dygnitarze, członkowie przeróżnych zarządów, w których działała też Glen. Wszystkie szyszki Santa Teresa. Po pierwszej nocy Glen wzięła się w garść – stała się spokojna, łaskawa, doglądała każdego detalu związanego z pochówkiem Bobby’ego. Wszystko miało odbyć się jak należy, w najlepszym guście. A ja zawsze musiałam być pod ręką.

Sądziłam, że Derek i Kitty oburzą się na moją ciągłą obecność, ale oboje wydawali się odprężeni. Prostolinijność Glen musiała stanowić dla nich przerażającą perspektywę.

Glen zarządziła, by trumna Bobby’ego pozostała zamknięta, ale zobaczyłam go przelotnie w kaplicy po tym, jak „przygotowano” jego ciało. Do pewnego stopnia potrzebowałam tego widoku, by przekonać się, że naprawdę nie żyje. Boże, straszna jest nieruchomość ciała, gdy opuści je życie! Glen stała wtedy przy mnie, wpatrzona w oblicze Bobby’ego, wyraz jej twarzy był równie pusty i nieożywiony jak jego. Wraz ze śmiercią syna coś z niej uleciało. Nie drgnęła, lecz jej uścisk na moje ramię zwielokrotnił się, kiedy zatrzaskiwano wieko trumny.

– Żegnaj, kochanie – wyszeptała. – Kocham cię.

Odwróciłam się szybko.

Derek zbliżył się od tyłu i zauważyłam, że chce jej dotknąć. Nie odwróciła głowy, lecz emanowała taką nieokiełznaną wściekłością, że zatrzymał się w bezpiecznej odległości, onieśmielony siłą tej nienawiści.

Kitty stała z tyłu przy ścianie, niczym posąg, z twarzą czerwoną od łez wypłakanych w samotności. Podejrzewałam, że ona i jej ojciec nie zabawią już długo w życiu Glen. Śmierć Bobby’ego przyspieszyła rozkład rodziny. Glen chyba z niecierpliwością oczekiwała chwili, kiedy zostanie sama; nie tolerowała wymogów zwykłego związku. Oboje umieli tylko brać. Nic jej nie zostało, co mogłaby dać. Słabo znałam tę kobietę, ale wyraźnie dostrzegłam, że zmieniła nagle szablon swego życia. Derek obserwował ją niespokojnie, wyczuwając, być może, że nie wchodzi w skład tego nowego schematu.

Bobby’ego pochowano w sobotę. Obrzędy w kościele na szczęście trwały krótko. Glen wybrała muzykę i kilka cytatów z różnych pozabiblijnych źródeł. Idąc za jej przykładem, przebrnęłam przez wszystkie przemowy, nawet nie rozumiejąc ich treści. Nie miałam zamiaru rozczulać się nad śmiercią Bobby’ego. Nie miałam zamiaru na tym publicznym zgromadzeniu tracić kontroli nad sobą. Mimo to były momenty, że czułam gorąco na twarzy i mgła zasnuwała mi oczy. Nie tylko o tę stratę chodziło, ale w ogóle o śmierć, każdą stratę – moich rodziców, ciotki.

Orszak pogrzebowy był długi na dziesięć przecznic, wolno krążył po mieście. Na każdym skrzyżowaniu blokowaliśmy ruch pojazdów, myśli znajdowały odzwierciedlenie na twarzach kierowców: „O, pogrzeb. Ciekawe czyj”, „Wspaniały mają dzień”, „Boże, patrzcie na te samochody”, „No dalej, dalej. Z drogi!”

Wreszcie dotarliśmy na cmentarz, zielony i stara

Przemaszerowaliśmy wszyscy po świeżo przystrzyżonej trawie. Czułam się trochę jak na wycieczce w szkole podstawowej: każdy zachowywał się nad wyraz grzecznie, nikt nie wiedział do końca, co należy za chwilę zrobić. Rzadko słyszało się szepty, na ogół panowała cisza. Personel domu pogrzebowego ubrany w ciemne garnitury odprowadzał nas na miejsce, jak mistrzowie ceremonii na weselu.