Страница 133 из 141
– To pan płaci.
Korzystając z przelotnego rozluźnienia na jezdni, szybko przejechali obok budynku z brunatnego piaskowca. Bourne obejrzał się i przez tylną szybę obrzucił spojrzeniem dom. Atak minął – obrazy i dźwięki będące oznaka paniki ustępowały; pozostał tylko ból, ale i on zniknie, wiedział o tym. To było niezwykłe kilka minut: priorytety zamieniły się miejscami, rozsądek został zastąpiony przez nieodparty impuls, a pokusa nieznanego przez chwilę była tak silna, że o mało nie stracił panowania nad sobą. Musiał ponownie obejrzeć ten dom, jeszcze raz dokładnie go zbadać. Miał cały dzień na opracowanie strategii i taktyki na noc, a jego zdolność oceny wróciła do normy. I
Szesnaście minut potem to, co zamierzał zbadać, nie miało już znaczenia. Nagle wszystko uległo zmianie. Korek na jezdni zagęścił się; pojawiła się nowa przeszkoda dla ruchu samochodów. Przed domem z brunatnego piaskowca zatrzymała się ciężarówka firmy przewozowej. Obok niej stała grupka mężczyzn. Palili papierosy i pili kawę, starając się odwlec moment rozpoczęcia pracy. Ciężkie czarne drzwi były otwarte na oścież. W głębi domu dostrzegł mężczyznę w zielonej kurtce z emblematem firmy przewozowej ponad lewą kieszonką, który trzymał w ręku tabliczkę z zaciskiem na papiery. Ogołacają Treadstone! Za kilka godzin zostanie tylko opróżniona, pusta skorupka! Trzeba ich powstrzymać!
Jason nachylił się, trzymając w dłoni pieniądze. Ból głowy zniknął. Nadeszła chwila działania. Musi porozmawiać z Conklinem w Waszyngtonie. Natychmiast – nie czekając, aż wszystkie figury szachowe zostaną ustawione! Cała jego strategia działania opierała się na ciemnościach… zawsze na ciemnościach. Promień latarki przeskakuje z jednego zaułka w drugi, potem trafia na ciemne ściany i podnosi się do poziomu ciemnych okien. Umiejętnie kierowany, szybko przeskakuje z miejsca na miejsce. Morderca zostanie zwabiony do budynku w nocy. W nocy. To się stanie w nocy! Nie teraz!
– Hej, proszę pana! – wrzasnął przez otwarte okno samochodu taksówkarz.
Jason pochylił się.
– O co chodzi?
– Chciałem tylko podziękować! Dzięki…
Pac! Ponad barkiem! Zaraz potem odgłos kaszlu, przechodzącego w krzyk. Bourne wpatrywał się w taksówkarza, w strumień krwi, który wytrysnął sponad jego lewego ucha. Kierowca nie żył, trafiony przez kulę przeznaczoną dla pasażera. Ktoś strzelił z okna; gdzieś na tej ulicy.
Jason rzucił się na ziemię, a potem przeturlał w lewo do krawężnika. Dwa kolejne pacnięcia nastąpiły szybko po sobie. Pierwszy pocisk trafił w taksówkę, drugi zrobił wyrwę w asfalcie. To nie do wiary! Został wykryty, zanim jeszcze zaczęło się polowanie! Carlos już tu był! Czekał na niego! We właściwym miejscu! On albo jeden z jego ludzi czatował w którymś z górnych okien lub na dachu, skąd mógł obserwować całą ulicę. Ryzykowanie przypadkowej śmierci, spowodowanej przez zabójcę na dachu lub w oknie, wydawało się szaleństwem: zjawiłaby się policja, ulica zostałaby zablokowana; pułapka nie udałaby się! A Carlos nie był szaleńcem! To nie miało sensu. Bourne nie mógł tracić czasu na rozważania; musiał wydostać się z pułapki… pułapki zastawionej na myśliwego… i dostać się do telefonu! Carlos tu jest! U drzwi Treadstone! Ściągnął go tu z powrotem. Udało mu się go ściągnąć! Miał swój dowód!
Zerwał się na nogi i zaczął biec, wtapiając się w grupki przechodniów. Dobiegł do rogu ulicy i skręcił w prawo. Sześć metrów przed sobą zobaczył budkę, ale nie mógł z niej skorzystać. Stanowiła doskonały cel.
Po drugiej stronie dostrzegł delikatesy z małym prostokątnym napisem „Telefon” nad drzwiami. Zeskoczył z krawężnika i znów zaczął biec, lawirując między kołyszącymi się samochodami. Któryś z nich mógł niechcący wykonać robotę, którą zarezerwował dla siebie Carlos. W tym też była jakaś makabryczna ironia.
– Sir, Centralna Agencja Wywiadowcza jest instytucją zajmującą się głównie gromadzeniem danych – odpowiedział protekcjonalnie mężczyzna w słuchawce. – Takim rodzajem działalności, o której pan mówi, zajmujemy się niezmiernie rzadko i szczerze mówiąc, została ona rozdmuchana przez filmy oraz źle poinformowanych pisarzy.
– Do jasnej cholery, posłuchaj mnie! – krzyknął Jason, osłaniając dłonią mikrofon słuchawki; w zatłoczonych delikatesach panował gwar. – Powiedz mi tylko, gdzie jest Conklin. To sprawa życia lub śmierci!
– Otrzymał już pan odpowiedź z jego biura, sir. Pan Conklin wyjechał wczoraj po południu i wróci prawdopodobnie pod koniec tygodnia. Skoro utrzymuje pan, że zna pana Conklina, powinien pan wiedzieć, że w związku z odniesioną podczas służby kontuzją często wyjeżdża na zabiegi rehabilitacyjne…
– Przestaniesz wreszcie?! Dwa dni temu widziałem go w Paryżu, pod Paryżem. Przyleciał tam z Waszyngtonu na spotkanie ze mną.
– Jeżeli o to chodzi – przerwał mu rozmówca z Langley – to w czasie, kiedy łączono pana z tym wydziałem, już to sprawdziliśmy. Nie ma żadnych informacji o tym, że pan Conklin w ciągu ostatniego roku wyjeżdżał z kraju.
– W takim razie zostało to usunięte z rejestru! Był tam! Czekacie na jakieś hasła – powiedział zdesperowany Bourne. – Nie znam ich. Ale ktoś, kto pracuje z Conklinem, rozpozna te słowa. Meduza, Delta, Kain… Treadstone! Ktoś musi je znać!
– Nikt nie zna. Już panu o tym powiedziano.
– Powiedział ktoś, kto nie zna. Ale są tacy, co znają. Uwierz mi!
– Bardzo mi przykro, ale naprawdę…
– Nie odkładaj słuchawki! – Pozostawał jeszcze jeden sposób; sposób o wątpliwej skuteczności, ale nie było i
– Sprzątnąć?
– Tak. Taksówkarz powiedział coś do mnie i nachyliłem się, żeby lepiej słyszeć. Ten ruch ocalił mi życie, ale kierowca nie żyje. Pocisk trafił go w głowę. Mówię prawdę i wiem, że macie sposoby, aby to sprawdzić. Jest tam już pewnie z pół tuzina radiowozów policyjnych. Niech pan to sprawdzi. To najlepsza wskazówka, jakiej mogę panu udzielić.
Rozmówca w Waszyngtonie na chwilę zamilkł.
– Tylko dlatego, ze chciał pan rozmawiać z panem Conklinem – a przynajmniej wymienił pan jego nazwisko – sprawdzę to. Jak mogę się z panem skontaktować?
– Będę czekał przy telefonie. Ta rozmowa opłacana jest międzynarodową kartą kredytową. Wydano ją we Francji na nazwisko Chambord.
– Chambord? Powiedział pan…
– Proszę.
– Zaraz wrócę.
Oczekiwanie było nieznośne. A ciężkie spojrzenie Żyda z zaniedbaną, zmierzwioną brodą pełną okruchów, trzymającego w jednej dłoni bułkę, a w drugiej obracającego monety – czyniło je jeszcze gorszym. W minutę później mężczyzna w Langley wrócił do telefonu. W jego głosie ugodowy ton zastąpił gniew.
– Sądzę, że na tym zakończy się nasza rozmowa, panie Bourne, Chambord lub jak tam jeszcze pan się zwie. Nawiązaliśmy kontakt z nowojorską policją. Na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy nie było żadnego zajścia, o którym pan mówił, i nie mylił się pan. Naprawdę mamy sposoby, żeby to sprawdzić. Informuję pana, że w kodeksie istnieją przepisy przewidujące kary za tego rodzaju telefony. Do widzenia panu.
Coś szczęknęło w słuchawce; połączenie zostało przerwane. Bourne z niedowierzaniem wpatrywał się w tarczę aparatu. Ludzie z Waszyngtonu szukali go przez sześć miesięcy; chcieli go zabić za niezrozumiałe dla nich milczenie. A teraz kiedy ujawnił się – ujawnił z jedynym celem jego trzyletniego kontraktu – został odprawiony. Wciąż nie chcą go wysłuchać! Ale ten człowiek wysłuchał, wrócił do telefonu, by powiedzieć, że nie było zabójstwa, które miało miejsce kilka minut temu. To nie mogło być… to jakiś obłęd. Przecież widział na własne oczy!
Jason odwiesił słuchawkę, czując, że ogarnia go pokusa, by uciec z zatłoczonego sklepu. Zamiast tego spokojnie ruszył w stronę drzwi, przeciskając się przez kolejkę stojącą przy ladzie. Utkwił spojrzenie w witrynie, uważnie lustrując tłum na chodniku. Po wyjściu na zewnątrz zdjął płaszcz, przewiesił go przez ramię i zastąpił okulary przeciwsłoneczne tymi w rogowych oprawkach. Była to drobna zmiana, lecz pozostanie w nich tu, gdzie jest, zbyt długo mogłoby się okazać grubą pomyłką. Pośpiesznie przeszedł przez skrzyżowanie w stronę Siedemdziesiątej Pierwszej.