Страница 26 из 84
– Może filiżankę świeżych osadów?
Giordino podniósł wzrok na poważną twarz Omara Woodsona, fotografa ekspedycji. W jego ręku zobaczył kubek parującej kawy.
– Wasz szef od zaworów i przełączników powinien otrzymać ten wywar dokładnie przed pięcioma minutami.
– Przepraszam, ale jakiś idiota wyłączył światło – odparł Woodson, wręczając mu kubek. – Wszystko sprawdziłeś?
– Na tablicy wszystko w porządku – odpowiedział Giordino. – Odstawiłem baterię rufową, żeby sobie odpoczęła. Przez najbliższe osiemnaście godzin będziemy korzystali z baterii na śródokręciu.
– Całe szczęście, że po wyłączeniu nie nadzialiśmy się na jakąś sterczącą skałę.
– Chyba żartujesz. – Giordino rozparł się w fotelu, zamrugał oczami i ziewnął, elegancko przysłaniając dłonią usta. – W ciągu ostatnich godzin sonar nie wykrył przedmiotu większego od piłki baseballowej. Dno jest tu płaskie jak brzuch mojej dziewczyny.
– Chciałeś powiedzieć piersi – rzekł Woodson. – Widziałem jej zdjęcie.
Woodson uśmiechnął się, co u niego należało do rzadkości.
– Nikt nie jest doskonały – przyznał Giordino. – Biorąc jednak pod uwagę fakt, że jej ojciec jest bogatym hurtownikiem napojów alkoholowych, chyba mogę udawać, że nie widzę jej wad…
Przerwał, gdy do sterowni zajrzał Rudi Gu
– Nie macie i
Woodson zrobił śmiertelnie poważną minę.
– Ciągle to samo. On znów się podnieca tą swoją dziewczyną.
– Po pięćdziesięciu jeden dniach w tym pływającym pudle nawet własna babcia by mu wybaczyła takie błyski w oczach – rzekł Gu
Pochylił się nad Giordinem i spojrzał w iluminator. Przez parę sekund nie widział nic poza mętnym błękitem, a dopiero później stopniowo zaczął rozróżniać czerwonawy szlam na dnie, tuż pod „Safona I". Przez krótką chwilę jakaś jasnoczerwona krewetka, wielkości zaledwie trzech centymetrów, płynęła w strumieniu światła, by potem zniknąć w ciemnościach.
– Cholera, szkoda, że nie możemy wyjść i trochę sobie pospacerować – rzekł Gu
– Pewnie to samo, co w samym środku pustyni Mojave – mruknął Giordino. – Czyli absolutnie nic. – Wyciągniętą ręką popukał we wskaźnik. – Chociaż tutaj jest zimniej Zaledwie dwa i pół stopnia.
– Wspaniałe miejsce do zwiedzania – rzekł Woodson. – Ale nie chciałbym spędzić tu jesieni swego życia.
– Jest coś na sonarze? – spytał Gu
– Przed nami i po bokach nic. Od paru godzin profil jest równy jak stół.
Gu
– Dobra, panowie. Wygląda na to, że nasza misja się kończy. Jeszcze z dziesięć godzin i na powierzchnię. – Odruchowo spojrzał na sufit. – Czy baza ciągle jest z nami?
Giordino skinął głową.
– Wisi nad nami.
Jedno spojrzenie na wahającą się strzałkę przetwornika upewniło go, że statek baza płynie śladem „Safony I", trzymając ją na sonarze.
– Nawiąż kontakt – powiedział Gu
– Ja tam już prawie zapomniałem, jak wygląda zachód słońca – mruknął Woodson. – Warto by iść na plażę, poopalać się trochę i poderwać parę dorodnych ślicznotek w bikini. Pan Woodson ma już dość tych dziwnych podmorskich krajobrazów.
– Dzięki Bogu zbliżamy się do końca – rzekł Giordino. – Jeszcze jeden tydzień zaniknięcia w tej przerośniętej parówce i zacząłbym gadać do kwiatków w doniczkach.
Woodson spojrzał na niego.
– Przecież nie mamy tu żadnych kwiatków w doniczkach.
– To postaraj się o ich fotografie. Gu
– Wszyscy zasługujecie na przyzwoity odpoczynek. Nieźle się spisaliście. Dane, które zebraliśmy, powi
Giordino odwrócił twarz do Gu
– Ta misja była jednym wielkim piekłem, Rudi – powiedział wolno.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – rzekł Gu
– Chodzi mi o to, że był to źle obsadzony dramat. Przyjrzyj się swojej załodze – machnął ręką w stronę czterech mężczyzn pracujących w części rufowej batyskafu: Bena Drummera, kościstego południowca, który używał niezrozumiałego akcentu z Alabamy; Ricka Spencera, niskiego blondyna z Kalifornii, stale pogwizdującego przez zaciśnięte zęby; Sama Merkera, kosmopolity i mieszczucha, pośrednika z Wall Street, oraz Henry'ego Munka, łagodnego głupka o wiecznie zaspanych oczach, który najwyraźniej pragnął być gdziekolwiek, byle nie na pokładzie „Safony I". – Ci faceci na rufie, ty, Woodson i ja, wszyscy jesteśmy technikami, mechanikami od śrub i nakrętek. Brak wśród nas doktorów.
– Pierwsi ludzie na Księżycu też nie byli intelektualistami – odparował Gu
– Ja tam nie nadaję się na bohatera – oznajmił Giordino.
– Ani ja, kolego – dodał Woodson. – Ale musisz przyznać, że to pozwoli wyciągnąć niezły szmal ze sprzedaży polisy ubezpieczeniowej na życie.
– On nie widzi korzyści, jakie mu to da – rzekł Gu
Tylko pomyśl, jak te ślicznotki będą oczarowane, kiedy im opowiesz o swoim bezbłędnym prowadzeniu największej podwodnej sondy dwudziestego wieku.
– Bezbłędnym? – odezwał się Giordino. – W takim razie powiedz mi, dlaczego prowadzę to cudo techniki, krążąc nad dnem o pięćset mil od wyznaczonego kursu?
Gu
– Rozkazy…
Giordino wbił w niego wzrok.
– Mieliśmy być w Basenie Labradorskim, a tymczasem admirał Sandecker w ostatniej chwili zmienia nam kurs i każe badać de
Gu
– Jasny gwint – grzmiał admirał Sandecker. – Oddałbym moją całoroczną pensję za to, żeby móc być z wami.
Giordino pomyślał, że to czysta retoryka. Siedział na miękkiej skórzanej kanapie i dostrajał się do atmosfery odprawy u Sandeckera, leniwie puszczając kółka dymu z gigantycznego cygara, które wziął z pudełka stojącego na ogromnym biurku gospodarza, gdy tymczasem wszyscy skupiali uwagę na ście
– No więc, oto on. – Sandecker po raz drugi głośno zaszurał pałeczką po mapie. – Prąd Lorelei. Powstaje przy zachodnim końcu Afryki, płynie na północ wzdłuż Grzbietu Środkowoatlantyckiego, potem skręca na wschód między Ziemią Baffina a Grenlandią i kończy się w Basenie Labradorskim.
– Nie jestem specjalistą od oceanografii, panie admirale – odezwał się Giordino – ale wygląda na to, że Lorelei miesza się z Golfsztromem.
– Nic podobnego. Golfsztrom jest prądem powierzchniowym, a Lorelei ma najzimniejszą, a więc najcięższą wodę w oceanie i płynie na głębokości przeciętnie tysiąca trzystu metrów.