Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 75 из 90

Jean-Pierre’owi trzeba było natomiast przyznać, że nie traktował kobiet protekcjonalnie. Mógł odnosić się do nich lekceważąco, okłamywać je lub ignorować, ale nigdy nie był protekcjonalny. Może dlatego, że był młodszy.

Minęła miejsce, gdzie cofnęła się Maggie. Nie zaczekała na mężczyzn – tym razem niech sami się użerają z tym cholernym koniem.

Chantal marudziła trochę, ale Jane nie zareagowała. Maszerowała zdecydowanie, dopóki nie dotarła do miejsca, gdzie przebiegała chyba ścieżka prowadząca na szczyt urwiska. Tam usiadła i podjęła jednostro

Po minucie dobili do niej Ellis z Mohammedem. Mohammed wyjął z torby trochę morwowo-orzechowych placuszków i rozdał je im. Ellis nie odzywał się do Jane.

Odetchnąwszy trochę ruszyli pod górę. Kiedy dotarli na szczyt, oślepiło ich słońce i Jane poczuła, że złość jej przechodzi. Po chwili Ellis otoczył ją ramieniem.

– Przepraszam za to dyrygowanie – mruknął.

– Nie ma za co – odparła wyniośle.

– Nie sądzisz, że trochę przesadziłaś ze swoją reakcją?

– Bez wątpienia. Przepraszam.

– No właśnie. Daj, wezmę Chantal.

Oddała mu małą. Gdy uwolniła się od ciężaru, poczuła, jak bardzo bolą ją plecy. Chantal nigdy nie wydawała jej się ciężka, ale ciężar rośnie wraz z odległością.

To było jak dźwiganie przez dziesięć mil ciężkiej torby z zakupami.

W miarę jak słońce pięło się po pora

Koło południa wynurzyli się z wąskiego wąwozu Linar i znaleźli w rozległej dolinie Nurystan. Tutaj droga znowu była dosyć wyraźnie oznakowana, a ścieżka niemal tak dobra, jak szlak dla wozów biegnący przez Dolinę Pięciu Lwów.

Skręcili na północ i ruszyli pod górę.

Jane czuła się okropnie zmęczona i zniechęcona. Od momentu gdy wstała, czyli od drugiej nad ranem, szła już dziesięć godzin, a przebyli zaledwie niecałe pięć mil. Ellis chciał zrobić dziś jeszcze dziesięć. Dla Jane był to trzeci z rzędu dzień marszu i wiedziała, że nie da rady iść aż do zmroku. Nawet Ellis miał ponurą minę, a wiedziała, że było to u niego oznaką zmęczenia. Tylko Mohammed wydawał się niezmordowany.

W dolinie Linar poza granicami wiosek nie widzieli żywego ducha, ale tutaj spotkali kilku podróżnych, większość w białych szatach i w turbanach. Nurystańczycy z ciekawością popatrywali na dwoje skrajnie wyczerpanych białych, Mohammeda zaś pozdrawiali z ostrożnym respektem, prawdopodobnie przez wzgląd na przewieszonego przez jego ramię kałasznikowa.

Kiedy wspinali się z mozołem pod górę brzegiem rzeki Nurystan, dogonił ich czarnobrody, jasnooki młody mężczyzna, niosący dziesięć świeżych ryb nadzianych na oścień. Zagadał do Mohammeda posługując się mieszaniną kilku języków – Jane wyłapała kilka słów w dari i od czasu do czasu jakieś francuskie – i porozumieli się ze sobą na tyle dobrze, że Mohammed kupił od niego trzy ryby. Ellis odliczył pieniądze.

– Pięćset afganów za rybę – ile to jest? – spytał Jane.

– Pięćset afganów to pięćdziesiąt francuskich franków, czyli pięć funtów.

– Dziesięć dolców – przeliczył Ellis. – Droga ta ryba.

Jane irytowała jego gadanina. Ona ledwie powłóczy nogami, a on tu rozprawia o cenie ryby.

Młody mężczyzna imieniem Halam twierdził, że złapał ryby w jeziorze Mundol, kawałek stąd w dolinie, ale prawdopodobnie je kupił, gdyż nie wyglądał na rybaka. Zwolnił kroku, aby dostosować się do tempa ich marszu, i mówił bez przerwy, najwyraźniej nie przejmując się tym, czy go rozumieją, czy nie.

Podobnie jak Dolina Pięciu Lwów, Nurystan był skalistym kanionem rozszerzającym się co kilka mil w małe równiny z tarasowymi poletkami uprawnymi. Najbardziej zauważalną różnicę stanowiły dębowe lasy porastające górskie zbocza jak wełna owczy grzbiet, które Jane upatrzyła sobie na kryjówkę, gdyby miało się coś stać.

Szli teraz szybciej. Nie było tu doprowadzających do furii zakosów pod górę, za co Jane była głęboko wdzięczna losowi. W pewnym momencie drogę zablokowało im osuwisko, ale tym razem Ellis z Jane zdołali pokonać przeszkodę górą, a Mohammed przeprawił się z koniem na drugi brzeg rzeki i kilkanaście jardów dalej z powrotem. Trochę później, w miejscu, gdzie skarpa wrzynała się w wodę i droga biegła wzdłuż skalnej ściany po chwiejnym drewnianym pomoście, na który kobyła znowu nie chciała wejść, Mohammed rozwiązał problem w identyczny sposób – przeprowadził konia na drugi brzeg i z powrotem.

Jane była już bliska załamania. Kiedy Mohammed przeprawił się z koniem z drugiego brzegu rzeki, powiedziała:





– Muszę się zatrzymać i odpocząć.

– Jesteśmy prawie w Gadwal – powiedział Mohammed.

– Jak to daleko?

Mohammed posługując się dari i francuskim porozumiał się z Halamem.

– Pół godziny drogi – odpowiedział.

Dla niej była to wieczność. Oczywiście, mogę iść jeszcze pół godziny, powiedziała sobie w duchu i spróbowała myśleć o czymś i

Ale kiedy pokonali następny zakręt, zobaczyła wioskę.

Był to widok równie zaskakujący, co radosny – drewniane chatki pięły się pod strome górskie zbocze niczym dzieci wdrapujące się jedno drugiemu na plecy. Nasuwało to myśl, że gdyby jedna z chatek na spodzie zawaliła się, cała wioska zsunęłaby się po stoku i zjechała do rzeki.

Kiedy dowlekli się do pierwszego domu, Jane po prostu stanęła i usiadła nad brzegiem rzeki. Bolał ją każdy mięsień i ledwie miała siłę wziąć Chantal od Ellisa, który skwapliwie usiadł obok. Widać było, że też ma dosyć. Z domu wyjrzała zaciekawiona kobieta i Halam od razu wdał się z nią w rozmowę, opowiadając zapewne, co wie o Ellisie i Jane. Mohammed spętał Maggie tam, gdzie mogła sobie skubać sztywną trawę, a sam kucnął obok Ellisa.

– Musimy kupić chleb i herbatę – powiedział.

Jane pomyślała, że przydałoby się im coś konkretniejszego.

– A co z rybą? – spytała.

– Zbyt długo trzeba by ją czyścić i gotować – stwierdził Ellis. – Zjemy ją wieczorem. Nie mam zamiaru pozostać tu dłużej niż pół godziny.

– W porządku – zgodziła się, chociaż nie była pewna, czy po półgodzi

Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą krąg zaniepokojonych twarzy.

– Jak się czujesz? – spytał Ellis.

– Głupio – odparła. – Co się stało?

– Zemdlałaś. Usiadła.

– Już w porządku.

– Nie, nie jest w porządku. Nie możesz dzisiaj iść dalej.

W głowie jej przejaśniało. Wiedziała, że Ellis ma rację. Jej obolałe ciało nie zniosłoby więcej i żaden wysiłek woli na nic się tu nie zda. Zaczęła mówić po francusku, żeby Mohammed też mógł zrozumieć:

– Ale Rosjanie na pewno dzisiaj tu dotrą.

– Musimy się ukryć – powiedział Ellis.

– Spójrz na tych ludzi – wtrącił Mohammed. – Sądzisz, że nas nie zdradzą? Jane spojrzała na Halama i kobietę. Obserwowali ich przysłuchując się rozmowie, chociaż nie rozumieli ani słowa. Przybycie cudzoziemców było prawdopodobnie najbardziej ekscytującym wydarzeniem roku. Za kilka minut będzie tutaj cała wioska. Przyjrzała się uważniej Halamowi. Zakazanie mu paplania odniosłoby taki sam skutek, co upomnienie psa, żeby nie szczekał. Do zmroku cały Nurystan wiedziałby, gdzie się ukryli. Czy istnieje możliwość, aby uwolnić się od tych ludzi i niepostrzeżenie wślizgnąć w jedną z bocznych dolin? Może. Ale nie przeżyliby długo bez pomocy okolicznych mieszkańców. W pewnym momencie skończyłaby im się żywność, a do tego czasu Rosjanie zorientowaliby się, że zbiegowie się zatrzymali i zaczęliby przeszukiwać lasy i kaniony. Ellis miał rację twierdząc, że ich jedyną szansę stanowi utrzymywanie stałego dystansu między nimi a pościgiem.