Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 74 из 90

Jane skinęła głową.

– No to ruszajmy – powiedziała. Była z siebie dumna, że powiedziała to bardziej rześko, niż się w rzeczywistości czuła.

Wyruszyli w blasku księżyca. Mohammed narzucił z miejsca szybkie tempo marszu, bezlitośnie biczując kobyłę skórzanym rzemieniem, kiedy ta próbowała się ociągać. Jane bolała trochę głowa i dokuczało przyprawiające o mdłości uczucie pustki w żołądku. Nie była jednak śpiąca, raczej podenerwowana i obolała.

Szlak w nocy wydawał jej się straszny. Jakiś czas posuwali się wśród rzadkiej trawy rosnącej nad rzeką i szło im całkiem łatwo, ale wkrótce ścieżka zaczęła się piąć zakosami pod górę, by wyprostować się znowu setki stóp wyżej i pobiec dalej krawędzią urwiska, gdzie grunt pokryty był śniegiem i Jane nie mogła się opędzić od przerażającej myśli, że może się poślizgnąć i z dzieckiem w ramionach spaść w objęcia śmierci.

Czasami stawali przed wyborem – ścieżka rozwidlała się i jedna odnoga biegła w dół, a druga pod górę. Ponieważ żadne z nich nie wiedziało, w którą z nich skręcić, zdawali się na instynkt Mohammeda. Za pierwszym razem poszli dołem i okazało się, że postąpili słusznie. Szlak poprowadził ich przez małą plażę, gdzie musieli wprawdzie brodzić po kostki w wodzie, ale zaoszczędziło im to nadłożenia drogi. Kiedy jednak przyszło im wybierać po raz drugi i znowu postanowili trzymać się brzegu rzeki, pożałowali. Około mili dalej ścieżka kończyła się na nagiej skalnej ścianie, którą obejść można było tylko wpław. Zniechęceni wrócili po własnych śladach do rozwidlenia i skręcili w ścieżkę pnącą się pod górę. Następnym razem znowu zeszli nad brzeg rzeki. Tym razem ścieżka zaprowadziła ich na występ skalny, biegnący wzdłuż ściany urwiska sto stóp nad rzeką. Kobyła zaczęła się denerwować, prawdopodobnie dlatego, że ścieżka była wąska. Jane również się bała. Światło gwiazd było zbyt słabe, by wyłuskać z mroku płynącą dołem rzekę, przez co wąwóz wydawał się jej bezde

Kiedy w pewnym momencie ścieżka zakręcała znikając za skarpą urwiska, Maggie spłoszyła się, zaparła i nie chciała przejść za występ. Jane cofnęła się przed kopytami przebierającej tylnymi nogami kobyły. Chantal zaczęła płakać. Albo wyczuła dramatyczny moment, albo też nie mogła zasnąć po karmieniu o drugiej nad ranem. Ellis oddał Chantal Jane i podsunął się do Mohammeda, żeby mu pomóc w szarpaninie z koniem.

Zaofiarował się, że weźmie od niego cugle, ale Mohammed odmówił opryskliwie ich oddania: jemu też udzieliło się zdenerwowanie. Ellis poprzestał na popychaniu zwierzęcia od tyłu i pokrzykiwaniach „Hej, hop, hej hop”. Jane pomyślała właśnie, że to niemal zabawne, kiedy nagle Maggie szarpnęła się gwałtownie w tył. Mohammed puścił cugle i zatoczył się, klacz zaś naparła zadem na Ellisa, przewróciła go i cofała się dalej.

Na szczęście Ellis upadł na lewo, wpadając na skalną ścianę. Kiedy cofający się koń zbliżył się do Jane i zaczął się przepychać obok niej, znajdowała się po niewłaściwej stronie ścieżki, na samej jej krawędzi. Chwyciła się umocowanej do uprzęży torby i przytrzymała jej kurczowo, aby nie dać się zepchnąć kobyle w przepaść.

– Ty głupie bydlę! – wrzasnęła. Chantal ściskana między końskim bokiem a matką również zaczęła krzyczeć. Jane bała się początkowo rozluźnić chwyt i klacz pociągnęła je kawałek do tyłu. Potem Jane ryzykując życiem puściła torbę, a jednocześnie prawą ręką chwyciła za cugle, wymacała oparcie dla stóp, przecisnęła się wzdłuż boku zwierzęcia i znalazła tuż przy jego łbie.

– Stój! – krzyknęła głośno, ciągnąc mocno za uzdę. Ku jej zaskoczeniu Maggie zatrzymała się.

Jane odwróciła się. Ellis i Mohammed podnosili się z ziemi.

– Nic wam nie jest? – spytała po francusku.

– O tyle, o ile – odpowiedział Ellis.

– Zgubiłem latarnię – stwierdził Mohammed.

– Mam nadzieję, że ci pieprzeni Sowieci mają takie same kłopoty – powiedział Ellis po angielsku.

Jane zorientowała się, że nawet nie zauważyli, jak koń o mały włos nie zepchnął jej w przepaść. Postanowiła nic im nie mówić. Oddała uzdę Ellisowi.

– Idźmy dalej – powiedziała. – Później będziemy lizać rany. – Przeszła przed Ellisa.

– Prowadź – zwróciła się do Mohammeda.

Uwolniwszy się od Maggie, Mohammed po kilku minutach poweselał. Jane ogarnęły wątpliwości, czy koń naprawdę jest im potrzebny, ale doszła do wniosku, że jednak tak – mieli zbyt dużo bagażu, by go nieść, a wszystko niezbędne – i tak powi





Przeszli szybko przez cichą, pogrążoną w śnie osadę. Właściwie było to tylko kilka chat nad wodospadem. W jednej z nich ujadał histerycznie pies, aż ktoś go uciszył przekleństwem. I znowu znaleźli się w pustkowiu.

Niebo z czarnego zrobiło się szare. Gwiazdy zaczęły znikać; dniało. Jane zastanawiała się, co robią Rosjanie. Może oficerowie podrywają właśnie na nogi swoich ludzi, budząc ich pokrzykiwaniem i rozdzielając kopniaki tym, którzy zbyt opieszale wyłażą ze śpiworów. Kucharz parzy już może kawę, a oficer dowodzący studiuje mapy. A może wstali wcześnie, jakąś godzinę temu, gdy było jeszcze ciemno, pozbierali się w ciągu paru minut i maszerują teraz gęsiego brzegiem rzeki Linar; może minęli już wioskę Linar; może wybierali same właściwe rozwidlenia i są już tylko milę od nich albo jeszcze bliżej.

Przyśpieszyła kroku.

Półka wiła się wzdłuż urwiska, by w końcu opaść ku brzegowi rzeki. Wokół nie było śladu działalności rolniczej, ale górskie zbocza po obu stronach były gęsto zalesione i kiedy się przejaśniło, Jane rozpoznała w drzewach dęby.

– A może ukryjemy się wśród drzew? – spytała Ellisa wskazując na porośnięte stoki.

– W ostateczności moglibyśmy – odparł. – Ale Rosjanie szybko zorientowaliby się, że się zatrzymaliśmy, bo przecież wypytują po drodze wieśniaków. Gdyby dowiedzieli się od nich, że nie przechodziliśmy, zawróciliby i przystąpili do dokładnego przeczesywania terenu.

Pokiwała z rezygnacją głową. Wciąż szukała pretekstu do zatrzymania się. Jeszcze przed wschodem słońca, po pokonaniu kolejnego zakrętu zatrzymali się jak wryci: ściana wąwozu osunęła się, tarasując całkowicie przejście zwałami ziemi i luźnych skał.

Jane czuła, że za chwilę wybuchnie płaczem. Pokonali ponad dwie mile brzegiem rzeki oraz wąską półką: powrót oznaczał nadłożenie dodatkowych pięciu mil, włączając w to odcinek, na którym tak się spłoszyła Maggie.

Stali tak w trójkę przez chwilę i patrzyli na osuwisko.

– Nie moglibyśmy przeleźć przez to górą? – spytała Jane.

– Koń nie da rady – odpowiedział Ellis.

Była na niego zła, że powiedział to, co i tak wiedziała.

– Jedno z nas mogłoby wrócić z koniem – powiedziała niecierpliwie. – A pozostała dwójka odetchnęłaby trochę, czekając po drugiej stronie, aż koń do nich dołączy.

– Nie sadzę, aby mądrze było się rozdzielać.

– Tylko nie myśl sobie, że będziemy robić wszystko, co tobie wydaje się mądre. – Jane zdenerwował ten ton moja-decyzja-jest-ostateczna w jego głosie. Popatrzył na nią zaskoczony.

– No dobrze. Ale wydaje mi się też, że ta hałda ziemi i kamieni może się osypać, kiedy ktoś zacznie się na nią wspinać. I od razu oznajmiam, że ja nie mam zamiaru tego próbować, bez względu na to, co wy oboje postanowicie.

– Rozumiem z tego, że dyskusja skończona. – Kipiąc ze złości Jane odwróciła się i ruszyła z powrotem, pozostawiając obu mężczyznom decyzję, czy podążą za nią, czy nie. Dlaczego tak jest, zastanawiała się, że zawsze kiedy pojawia się jakiś problem czy to natury psychologicznej, czy technicznej, mężczyźni uderzają w ten przywódczy, wszystkowiedzący ton.

Ellis też nie jest bez wad, uświadomiła sobie. Może nawet przeszedł pranie mózgu; gada wciąż, że jest ekspertem od antyterroryzmu, a pracuje w CIA, która reprezentuje największą chyba bandę terrorystów na świecie. Jest faktem niezaprzeczalnym, że lubi niebezpieczeństwo, przemoc i podstęp. Jeżeli chcesz, żeby mężczyzna liczył się z twoim zdaniem, pomyślała, nie bierz sobie romantycznego supermana.