Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 49 из 88

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Nat Dickstein przyleciał do Nowego Jorku, żeby zostać potentatem żeglugowym. Załatwienie tego zajęło mu jedno przedpołudnie.

Zerknąwszy do książki telefonicznej Manhattanu, wybrał adwokata, urzędującego na krańcach East Side. Nie zadzwonił jednak, lecz udał się doń osobiście, by z zadowoleniem stwierdzić, że cała kancelaria to pokoik nad chińską restauracją. Adwokat nazywał się Czang.

Dickstein pojechał z Czangiem taksówką do mieszczących się przy Park Avenue biur Liberian Corporation Services Inc., firmy istniejącej po to, by pomagać ludziom, którzy pragną pływać pod liberyjską banderą, ale nie mają zamiaru jechać do odległej o trzy tysiące mil Liberii. Nie poproszono Dicksteina o referencje ani nie zapytano, czy jest uczciwy, wypłacalny bądź zdrowy na umyśle. Za opłatą wynoszącą pięćset dolarów – którą uiścił gotówką – zarejestrowano Savile Shipping Corporation z Liberii. Nikogo nie zainteresował fakt, że Dickstein nie jest nawet właścicielem łodzi wiosłowej.

Kwatera główna kompanii mieściła się w Monrovii, przy Broad Street 80, a funkcję jej dyrektorów pełnili stale zamieszkujący w Liberii panowie: P. Satia, E.K. Nugba i J.D. Boyd. Nawiasem mówiąc, większość liberyjskich spółek żeglugowych miała swoje biura właśnie tam, a panowie Satia, Nugba, Boyd też byli ich założycielami. Pracując jednocześnie w mieszczącej się tam Liberian Trust Company, mieli tym samym dodatkowe źródło dochodów.

Pan Czang zażądał pięćdziesięciu dolarów i zwrotu kosztów przejazdu taksówką do kancelarii. Dickstein zapłacił bez szemrania, sugerując jednak adwokatowi, by wrócił autobusem. W ten sposób, nie podając nawet swego adresu, Dickstein założył całkowicie legalną firmę żeglugową, której nie sposób było powiązać ani z nim samym, ani z Mosadem.

Zgodnie ze zwyczajem, panowie Satia, Nugba i Boyd dwadzieścia cztery godziny później podali się do dymisji i jeszcze tego samego dnia notariusz z liberyjskiego powiatu Montserrado ostemplował złożone pod przysięgą oświadczenie głoszące, że pełna kontrola nad Savile Shipping Corporation spoczywa obecnie w dłoniach niejakiego André Papagopulosa.

W tym czasie Dickstein jechał autobusem z zuryskiego lotniska do miasta, gdzie był umówiony z Papagopulosem na lunch.

W autobusie miał czas na refleksję i zaniepokoił się nieco złożonością planu, mnogością elementów układanki, dla których należało znaleźć właściwe miejsce, a także liczbą ludzi, których perswazją, przekupstwem lub przymusem trzeba było skłonić do odegrania wyznaczonych im ról. Na razie szło mu jak po maśle – powiodło mu się ze Sztywnym Kołnierzykiem, potem z Alem Cortone, nie mówiąc już o londyńskim Lloydzie i Liberian Corporation Services Inc. – jak długo jednak potrwa ta dobra passa?

Pod pewnymi względami Papagopulos stanowił największe wyzwanie: był człowiekiem równie nieuchwytnym, równie potężnym i tak samo wolnym od słabostek jak Dickstein.

Przyszedł na świat w 1912, w wiosce, która za jego chłopięcych lat bywała na zmianę turecka, bułgarska bądź grecka. Jego ojciec trudnił się rybołówstwem. Młody Papagopulos początkowo mu w tym pomagał, ale jako wyrostek przerzucił się na i

W ten sposób poznał Nata Dicksteina.

Niebawem zmienił teren działań – najpierw przeniósł się do Kairu króla Faruka, później do Szwajcarii. Kontrakt z Izraelczykami stał się dlań punktem zwrotnym. Porzucił wówczas interesy całkowicie nielegalne na rzecz takich, które w najgorszym razie bywały mętne, w najlepszym zaś – dziewiczo czyste. Obecnie określał się mianem agenta żeglugowego, i choć istotnie sprawy transportu morskiego obchodziły go najbardziej, interesował się też i

Nie miał adresu. Można doń było dotrzeć dzięki tuzinowi numerów telefonicznych w rozrzuconych po całym świecie miejscach, a jakkolwiek nigdy akurat go nie było – ktoś zawsze przyjmował wiadomość, przekazywał ją Papagopulosowi, ten zaś po pewnym czasie oddzwaniał. Szczególnie w branży morskiej znało go i ufało mu wielu ludzi, bo nigdy nikogo nie zawiódł, ale zarówno znajomość, jak i zaufanie opierało się przeważnie na reputacji, nie zaś na kontaktach osobistych. Żył dostatnio, lecz spokojnie i Nat Dickstein należał do nielicznych, którzy wiedzieli o jego jedynej słabostce – upodobaniu do spania z kilkoma dziewczynami naraz. Dwie czy trzy mu nie wystarczały – musiało ich być dziesięć czy dwanaście. Nie miał poczucia humoru.

Dickstein wysiadł z autobusu przy dworcu kolejowym, gdzie na chodniku oczekiwał go Papagopulos. Był to wielki mężczyzna o oliwkowej skórze i rzadkich ciemnych włosach, zaczesanych na rozszerzający się placek łysiny. Tego pogodnego letniego dnia miał na sobie granatowe ubranie, jasnoniebieską koszulę i granatowy krawat w paski. Jego oczy były malutkie i ciemne.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Jak interesy? – zapytał Dickstein.

– Raz lepiej, raz gorzej – odparł z uśmiechem Papagopulos. – Na ogół nie narzekam.





Kiedy szli czystymi ulicami Zurychu, wyglądali jak dyrektor i jego księgowy. Dickstein nabrał w płuca rześkiego powietrza.

– Lubię to miasto – oświadczył.

– Zarezerwowałem stolik w “Veltliner Keller” na starym mieście – powiedział Papagopulos. – Wiem, że sprawy jedzenia są ci obojętne, ale mnie nie.

– Byłeś na Pelikanstrasse? – zapytał Dickstein.

– Tak.

– Doskonale.

Na Pelikanstrasse mieściło się zuryskie biuro Liberian Corporation Services Inc. i Dickstein chciał, aby Papagopulos tam poszedł i zarejestrował się jako prezes i dyrektor Savile Shipping. Usługa ta miała kosztować dziesięć tysięcy dolarów amerykańskich przelanych z konta Mosadu w banku szwajcarskim na konto Papagopulosa znajdujące się w tym samym oddziale tego samego banku, dzięki czemu transakcja była niezwykle trudna do wyśledzenia.

– Ale nie obiecywałem nic więcej – powiedział Papagopulos. – Możesz stracić swoje pieniądze.

– Jestem pewien, że ulokowałem je dobrze.

Dotarli do restauracji. Dickstein spodziewał się, że Papagopulos będzie w niej doskonale znany, gdy jednak zachowanie szefa sali tego nie potwierdziło, zreflektował się: oczywiście, któż miałby cokolwiek o nim wiedzieć.

Zamówili jedzenie i coś do picia. Dickstein stwierdził z ubolewaniem, że miejscowe białe wino szwajcarskie jest wciąż lepsze od izraelskiego.

Podczas posiłku Dickstein wyjaśniał Papagopulosowi, na czym mają polegać jego obowiązki jako prezesa Savile Shipping.

– Po pierwsze: kupisz mały szybki statek – tysiąc do tysiąca pięciuset ton z nieliczną załogą, po czym zarejestrujesz go w Liberii. – Wiązało się to z kolejną wizytą na Pelikanstrasse i uiszczeniem opłaty wynoszącej około dolara za tonę. – Jako agent weź prowizję od transakcji. Następnie daj statkowi popracować i od tego też wypłać sobie prowizję. Nie interesuje mnie, co z nim będziesz robić, byle najpóźniej do siódmego października dobił do Hajfy. Zwolnij załogę. Zanotujesz to?

Papagopulos uśmiechnął się.

– Raczej nie.

Sens odpowiedzi był dla Dicksteina jasny. Papagopulos słuchał, ale bynajmniej nie był jeszcze zdecydowany. Dickstein ciągnął dalej.

– Po drugie: kup którykolwiek ze statków, wymienionych na tej liście. – Podał Papagopulosowi kartkę, na której prócz nazw czterech siostrzanych jednostek “Coparellego” widniały nazwiska armatorów i ostatnie dane dotyczące pobytu statków, czyli informacje uzyskane od Lloyda. – Zaoferuj taką cenę, jaka okaże się niezbędna. Muszę mieć jeden z nich. Weź prowizję. Odstaw statek do Hajfy na siódmego października. Zwolnij załogę.