Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 42 из 88

Tyrin siedział w pubie przy Kensington Church Street. Dowiedział się od rezydujących w Londynie funkcjonariuszy KGB, że bywalcami tego lokalu są detektywi z Wydziału Specjalnego Scotland Yardu, pod którą to eufemistyczną nazwą kryje się po prostu policja polityczna. I prawdopodobnie jej właśnie funkcjonariuszami byli popijający szkocką przy barze czterej dość młodzi ludzie w eleganckich garniturach. Nie znali Tyrina, gdyby jednak nawet tak było, nie okazaliby mu większego zainteresowania. W gruncie rzeczy, jeśliby podszedł teraz do nich i oznajmił: “A tak przy okazji, KGB śledzi w tej chwili każdego Izraelczyka, który przebywa służbowo w Londynie”, odparliby zapewne: “Co? Znowu?”, i zamówili następną kolejkę.

Tyrin był zresztą świadom, że nie należy do ludzi zwracających na siebie uwagę. Niski i okrągławy, miał wielki nos i pokrytą popękanymi żyłkami twarz pijaka. Ubrany był w szary prochowiec i zielony sweter. Deszcz sprawił, że na jego czarnych flanelowych spodniach nie zachował się nawet ślad kantów. Siedział w kącie nad kuflem piwa i torebką frytek. Ukryty w kieszonce koszuli nadajnik, połączony cieniutkim przewodem cielistego koloru z mikrofonem w lewym uchu, wyglądał jak aparat słuchowy. Tyrin siedział lewym bokiem do ściany. Kontaktował się z Rostowem w ten sposób, że udając, iż szuka czegoś w wewnętrznej kieszeni płaszcza, odwracał twarz od sali i szeptał do dziurkowanego krążka w górnej części nadajnika.

Kiedy obserwował pijących whisky detektywów, przyszło mu na myśl, że Wydział Specjalny przeznacza dla swych ludzi znacznie większe sumy na wydatki niż jego rosyjski odpowiednik: Tyrinowi zezwalano na zamówienie zaledwie jednego dużego piwa na godzinę, za frytki natomiast płacił z własnej kieszeni. W swoim czasie działającym w Anglii agentom wolno było zamawiać tylko małe piwo, dopóki nie zdołano przekonać facetów z księgowości, że w wielu pubach gość popijający beczkowe piwo szklaneczkami jest taką samą osobliwością, jak Rosjanin, który sączy gorzałkę łyk po łyku, zamiast opróżnić stakan jednym haustem.

– Trzynastka, przyjmijcie zielone volvo, dwóch mężczyzn, High Street.

– Zrozumiano.

– I jednego pieszego… To chyba Jigael Meier… Dwudziestka?

Dwudziestką był Tyrin. Przywarł niemal twarzą do ramienia i powiedział:

– Tak. Opiszcie go.

– Wysoki, siwy, ma parasol, w płaszczu z paskiem, brama od High Street.

– Ruszam – oznajmił Tyrin. Dopił piwo i wyszedł z pubu. Lało. Z kieszeni płaszcza Tyrin wyjął składany parasol, po czym go otworzył. Na mokrych chodnikach tłoczno było od ludzi robiących zakupy. Pod światłami wypatrzył zielone volvo i, trzy samochody za nim, trzynastkę w austinie.

– Jeszcze jeden wóz. Piątka, ten jest twój. Granatowy volkswagen garbus.

– Przyjąłem.

Tyrin dotarł do Palace Gate, omiótł spojrzeniem Palace Avenue, a gdy dostrzegł odpowiadającego opisowi mężczyznę, który szedł w jego stronę, pomaszerował bez zatrzymywania się dalej. Kiedy ocenił, że tamten zdążył dotrzeć do ulicy, przystanął na krawężniku, jakby miał zamiar przejść na drugą stronę, po czym rozejrzał się na boki. Cel wyłonił się z Palace Avenue i, oddalając się od Tyrina, ruszył na zachód. Tyrin ruszył za nim.

Na High Street śledzenie ułatwiały tłumy. Potem skręcili na południe, w labirynt bocznych uliczek, i Tyrin zaczął się trochę denerwować; Izraelczyk jednak zdawał się nie brać pod uwagę faktu, że może być śledzony. Jego wysoka, przygarbiona pod parasolem sylwetka parła po prostu szybko naprzód – byle dotrzeć na miejsce.

Nie musiał iść daleko. Wszedł do nowoczesnego hoteliku parę kroków od Cromwell Road. Tyrin mijając wejście zerknął przez szklane drzwi i dostrzegł, że śledzony wchodzi do budki telefonicznej w hallu. Uszedłszy jeszcze kilka metrów, Tyrin minął zielone volvo i doszedł do wniosku, że jego cel i faceci w VOLVO obstawiają hotel.

Przeciął ulicę i na wypadek, gdyby cel wyszedł niespodziewanie, ruszył drugą stroną w przeciwnym kierunku. Wypatrywał zielonego garbusa i mimo że go nie dostrzegł, pewien był, iż jest gdzieś w pobliżu.

– Tu dwudziestka – odezwał się do mikrofonu w kieszeni koszuli. – Meier i zielone volvo obstawiają hotel “Jacobean”.

– Potwierdzam, dwudziestka. Piątka i trzynastka obserwują ich wozy. Gdzie Meier?

– W hallu. – Rozejrzawszy się Tyrin zauważył austina, który śledził zielone volvo.

– Zostań z nim.





– Zrozumiano. – Tyrin musiał teraz podjąć trudną decyzję. Jeżeli wejdzie do hotelu głównym wejściem, Meier może go zauważyć, jeśli natomiast zacznie szukać drzwi od zaplecza, obiekt zdoła tymczasem wyjść.

Zdecydował się zaryzykować i wejść od tyłu, zakładając, że dysponuje wsparciem w postaci dwóch samochodów, które w najgorszym razie przez chwilę go zastąpią. Wzdłuż bocznej ściany hotelu biegła wąska alejka dla samochodów dostawczych. Tyrin poszedł nią i na końcu znalazł nie zaryglowane drzwi, prowadzące na schody przeciwpożarowe: wsunął się do środka i stwierdził, że stoi na betonowych stopniach. Kiedy znalazł się na górze, zamknął parasol i wsunął go do kieszeni płaszcza. Płaszcz zdjął i, złożywszy go w kostkę, położył na półpiętrze, skąd mógł go szybko zabrać, gdyby został zmuszony do nagłego odwrotu. Na pierwszym piętrze wsiadł do windy i zjechał do hallu. W samym swetrze i spodniach wyglądał jak jeden z gości hotelowych.

Izraelczyk wciąż tkwił w budce telefonicznej.

Tyrin podszedł do przeszklonych drzwi i wyjrzał na zewnątrz, po czym zerknął na zegarek i zajął miejsce w hallu – sprawiał wrażenie, jakby na kogoś czekał. Nic nie wskazywało na to, że dopisze mu dzisiaj szczęście. Celem całej akcji było odnalezienie Nata Dicksteina. Wiedziano, że przebywa w Anglii, i żywiono nadzieję, że spotka się z którymś z rezydentów. Rosjanie śledzili ich zatem po to, by w chwili spotkania pochwycić trop Dicksteina. Izraelczykom z hotelu i jego okolic najwyraźniej jednak nie chodziło o spotkanie. Obstawiali kogoś z oczywistym zamiarem ruszenia jego śladem, gdy tylko ów ktoś – a mało prawdopodobne, by był nim ich własny agent – się pojawi. Tyrin mógł tylko mieć nadzieję, że to, co naprawdę robią, okaże się przynajmniej interesujące.

Zauważył, że jego obiekt wychodzi z budki telefonicznej i zmierza w stronę baru. Zastanawiał się, czy można stamtąd obserwować hall. Okazało się, że nie, bo kilka minut później obiekt wrócił ze szklanką w dłoni i usiadłszy naprzeciwko zagłębił się w gazecie.

Nie zdążył wypić piwa.

Drzwi windy otworzyły się z sykiem i w hallu stanął Nat Dickstein.

Tyrin był tak zaskoczony, że popełnił błąd i przez kilka sekund wbijał weń tępe spojrzenie. Dickstein to dostrzegł i grzecznie skinął głową. Tyrin uśmiechnął się blado i spojrzał na zegarek. Miał nadzieję, choć w gruncie rzeczy wcale w to nie wierzył, że Dickstein może poczytać jego fatalną wpadkę za dowód, iż wcale nie jest agentem.

Nie było jednak czasu na dłuższe refleksje. Dickstein szybko, sprężystym krokiem podszedł do lady recepcji, rzucił klucz i wymaszerował na ulicę. Meier odłożył gazetę i ruszył jego śladem. Gdy szklane drzwi zamknęły się za plecami ogona, Tyrin również podniósł się z miejsca. Jestem agentem śledzącym agenta, który też śledzi agenta, pomyślał. Cóż, przynajmniej zapewniamy sobie nawzajem robotę.

Wsiadł do windy i wcisnął guzik pierwszego piętra.

– Tu dwudziestka – rzucił do mikrofonu – mam Pirata.

Nie otrzymał jednak odpowiedzi – fale radiowe nie przenikały przez ściany budynku. Wyskoczył z windy i zbiegł schodami pożarowymi, chwytając po drodze płaszcz z półpiętra. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, znowu spróbował nawiązać łączność.

– Tu dwudziestka. Mam Pirata.

– W porządku, dwudziestka. Trzynastka też go ma. Tyrin spostrzegł, że obiekt przecina Cromwell Road.

– Idę za Meierem – powiedział do mikrofonu.

– Uwaga, piątka i dwudziestka. Przerwać działanie. Zrozumieliście?… Piątka?

– Tak jest.

– Dwudziestka?

– Zrozumiałem – potwierdził Tyrin, po czym przystanął na rogu, patrząc jak Dickstein i Meier oddalają się w stronę Chelsea i giną mu z oczu.