Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 16 из 88

Tak oto powrócił problem z dawnych treningów w czasach szkoły. Dickstein najpierw spojrzał na recepcjonistę, który właśnie wymeldowywał go jako Eda Rodgersa. Ten nie reagował. Pewnie ani nie rozumiał, o co chodzi, ani nie słuchał, ani go to nie obchodziło.

Czyjaś ręka poklepała Dicksteina po ramieniu. Z przepraszającym uśmiechem odwrócił się, mówiąc po francusku:

– Obawiam się, że to jakaś pomyłka…

Sukienkę miała podwiniętą do pasa, twarz zarumienioną z podniecenia. Całowała Jasifa Hasana.

– Ależ to ty! – powiedział Jasif Hasan.

Przerażające wspomnienie tamtego poranka w Oksfordzie dwadzieścia lat temu sprawiło, że Dickstein stracił na chwilę panowanie nad sobą, zapomniał o treningu i popełnił największy błąd w swojej karierze. Patrzył zaszokowany i wreszcie wyrzekł:

– Chryste, Hasan.

Hasan uśmiechnął się, wyciągnął dłoń i powiedział:

– Jak dawno… to musiało być… ponad dwadzieścia lat!

Dickstein uścisnął mechanicznie podaną dłoń, świadom popełnionego błędu, i spróbował wziąć się w garść.

– Dokładnie tyle – mruknął. – Co tu porabiasz?

– Mieszkam. A ty?

– Właśnie wyjeżdżam. – Dickstein postanowił natychmiast wyjść, szybko, zanim nie stanie się coś gorszego. Urzędnik wręczył mu kartę kredytową, którą Dickstein podpisał: “Ed Rodgers”. Spojrzał na zegarek. – Do licha, muszę złapać ten samolot.

– Mam tu samochód – powiedział Hasan. – Podwiozę cię na lotnisko. Musimy pogadać.

– Zamówię taksówkę…

Hasan pochylił się do urzędnika hotelowego.

– Proszę zwolnić wóz i dać to kierowcy za fatygę. – Położył kilka monet.

– Naprawdę, śpieszę się – powiedział Dickstein.

– A więc w drogę! – Hasan wziął walizkę Dicksteina i ruszył do wyjścia.

Bezradny, ogłupiały i bezwolny, Dickstein podążył za nim.

Wsiedli do dwuosobowego angielskiego sportowego samochodu. Dickstein obserwował Hasana, gdy ten wyprowadzał wóz z parkingu i wjeżdżał na drogę. Arab zmienił się i trudno było określić jego wiek. Siwe pasma w wąsach, duży brzuch, niższy głos – tego można się było spodziewać. Ale było coś jeszcze. Hasan zawsze wydawał się Dicksteinowi typowym arystokratą. Ruchy miał powolne, nonszalanckie, a wobec i

Uznając konsekwencje swego błędu, Dickstein próbował ocenić rozmiar szkód.

– Więc teraz mieszkasz tutaj? – zapytał.

– Mój bank ma tu swoje główne przedstawicielstwo europejskie.

Zatem nadał jest bogaty, pomyślał Dickstein.

– Jaki to bank?

– Cedar Bank w Libanie.

– Dlaczego Luksemburg?

– Bo to uznane centrum finansowe – wyjaśnił Hasan. – Tutaj mieści się Europejski Bank Inwestycyjny. A co u ciebie?

– Mieszkam w Izraelu. Mój kibuc wyrabia wino. Szukam możliwości zbytu w Europie.

– Chcesz sprzedać piasek na pustyni?

– Sam tak zaczynam myśleć.

– Może będę mógł ci pomóc, jeśli wrócisz do Luksemburga. Mam tu mnóstwo kontaktów. Mogę ci zaaranżować kilka spotkań.

– Dzięki. Trzymam cię za słowo. – Jeśli gorsze stanie się najgorszym, pomyślał Dickstein, może przynajmniej uda się sprzedać trochę wina.

– A zatem twój dom jest teraz w Palestynie, a mój dom w Europie – powiedział Hasan, Dickstein zaś ocenił, że jego uśmiech jest wymuszony.





– Jak twój bank prosperuje? – spytał, zastanawiając się, czy “mój bank” znaczyło: “bank, którego jestem właścicielem”, czy: “bank, którym zarządzam”, czy też: “bank, dla którego pracuję”.

– Och, całkiem dobrze.

Wyglądało na to, że nie mają sobie wiele więcej do powiedzenia. Dickstein chciał zapytać, co się stało z rodziną Hasana w Palestynie, jak skończyła się jego przygoda z Eilą Ashford i dlaczego jeździ sportowym wozem. Obawiał się jednak, że odpowiedzi mogą być bolesne zarówno dla Hasana, jak i dla niego.

– Jesteś żonaty? – spytał Hasan.

– Nie. A ty?

– Nie.

– Czy to nie dziwne? – spytał Dickstein.

Hasan uśmiechnął się.

– Nie nadajemy się do tego, by brać na siebie odpowiedzialność, ani ty, ani ja…

– Ja się nadaję – zaprzeczył Dickstein, mając na myśli osieroconego Motiego, któremu nie dokończył jeszcze Wyspy Skarbów.

– Ale masz w sobie duszę włóczęgi, może nie? – powiedział Hasan, robiąc do niego oko.

– O ile pamiętam, byłeś kobieciarzem – powiedział Dickstein.

– To były piękne dni.

Dickstein próbował nie myśleć o Eili. Dotarli do lotniska i Hasan zatrzymał samochód.

– Dzięki za podwiezienie – powiedział Dickstein.

Hasan odwrócił się na siedzeniu.

– Nie pojmuję – powiedział. – Wyglądasz teraz młodziej niż w 1947.

Dickstein uścisnął jego dłoń.

– Przepraszani, że tak się śpieszę. – Wysiadł z samochodu.

– Nie zapomnij do mnie zadzwonić, gdy będziesz następnym razem – powiedział Hasan.

– Do widzenia. – Dickstein zamknął drzwi samochodu i skierował się w stronę budynku.

Teraz wreszcie pozwolił sobie na wspomnienia.

Cztery osoby w zarośniętym ogrodzie zamilkły na mgnienie – nie dłuższą niż jedno uderzenie serca. Potem ręce Hasana przesunęły się po ciele Eili. Nagle Dickstein i Cortone cofnęli się przez lukę w żywopłocie i zniknęli z widoku. Kochankowie nie zauważyli ich. Szli w kierunku domu. Gdy oddalili się już spory kawałek, Cortone powiedział:

– Jezu, to była mocna rzecz.

– Nie mówmy o tym – poprosił Dickstein. Czuł się jak facet, który oglądając się za siebie, wpadł na latarnię. Czuł ból i wściekłość, za które nikogo prócz siebie nie mógł winić.

Przyjęcie na szczęście się kończyło. Wyszli nie żegnając się z rogaczem – profesorem Ashfordem, który siedział w kącie pogrążony w dyskusji ze studentem. Poszli do “George’a” na lunch. Dickstein jadł bardzo mało, ale wypił trochę piwa.

– Słuchaj, Nat – zagadnął Cortone – nie wiem, dlaczego tak się tym gryziesz. Myślę, że to dowód, iż jest osiągalna, może nie?

– Tak – zgodził się Dickstein, chociaż tak nie myślał.

Rachunek wyniósł ponad dziesięć szylingów. Dickstein odprowadził Cortonego na dworzec. Pożegnali się serdecznie i Cortone wsiadł do pociągu.

Dickstein spacerował przez kilka godzin po parku, prawie nie czując chłodu. Próbował się wyzwolić z własnych uczuć. Bez powodzenia. Wiedział, że to nie zazdrość o Hasana ani rozczarowanie Eilą czy też zawiedzione nadzieje, w których spełnienie nie wierzył. Był rozbity i nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Zapragnął mieć kogoś, komu mógłby się zwierzyć.

W niedługi czas potem wyjechał do Palestyny, lecz nie z powodu Eili. W ciągu następnych dwudziestu jeden lat nigdy nie miał kobiety. Ale i z tym Eila nie miała nic wspólnego.

Jasif Hasan wracał z luksemburskiego lotniska absolutnie wściekły. Miał wciąż w oczach, jakby to było wczoraj, młodego Dicksteina: blady Żyd w tanim garniturze, wątły jak dziewczyna, zawsze lekko skulony, jakby spodziewał się uderzenia, wpatrzony z młodzieńczą tęsknotą w dojrzałe ciało Eili Ashford i z uporem dowodzący, że jego naród musi mieć Palestynę, niezależnie od tego, czy Arabowie zgodzą się na to, czy nie. Hasan myślał o nim jak o naiwnym dziecku. Teraz Dickstein mieszka w Izraelu, uprawia winorośl i wyrabia wino. Znalazł dom, a on go utracił.

Hasan już nie był bogaty. Nigdy nie miał wielkiego majątku, nawet jak na stosunki lewantyńskie, ale zawsze dobrze jadał, nosił kosztowne ubrania, pobierał nauki w dobrych szkołach i świadomie przyswoił sobie sposób bycia i maniery arabskiej arystokracji. Jego dziadek był znanym lekarzem, który swego starszego syna umieścił na studiach medycznych, a młodszego skierował do biznesu. Młodszy, ojciec Hasana, kupował i sprzedawał tekstylia w Palestynie, Libanie i Transjordanii. Interes pod rządami brytyjskimi rozwijał się, a syjonistyczna imigracja rozszerzała rynek zbytu. Do 1947 rodzina posiadała sklepy na całym Bliskim Wschodzie oraz rozległą siedzibę rodową w pobliżu Nazaretu.