Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 10 из 112

– Poproszę Lloyda Briggsa. Mówi Paul Chiapparone… Lloyd? Nie mogę przyjść dzisiaj na obiad. Idę do więzienia.

Bill pomyślał: „Paul chyba jeszcze w to nie uwierzył”. Paul słuchał przez chwilę, po czym powiedział:

– Może na początku zadzwoń do Gaydena.

Bill Gayden, noszący nazwisko podobne do nazwiska Billa Gaylorda, był dyrektorem EDS World i bezpośrednim przełożonym Paula. „Jak tylko ta wiadomość dotrze do Dallas – pomyślał Bill – ci irańscy dowcipnisie przekonają się, że EDS nie da sobie w kaszę dmuchać”.

Z kolei on zajął miejsce przy telefonie. Połączył się z ambasadą USA i poprosił konsula generalnego.

– Goeltz? Mówi Bill Gaylord. Właśnie nas aresztowano i wyznaczono kaucję w wysokości trzynastu milionów dolarów.

– Jak to się stało?

Chłodny, opanowany głos Goeltza rozwścieczył Billa do reszty.

– To pan zorganizował to spotkanie i to pan nam powiedział, że później będziemy mogli wyjechać!

– Na pewno, jeśli nie zrobiliście nic złego…

– Co to znaczy jeśli? – wrzasnął Bill.

– Postaram się jak najszybciej przysłać kogoś do więzienia – obiecał Goeltz. Bill odłożył słuchawkę.

Weszli dwaj Irańczycy, ci sami, którzy przez cały dzień sterczeli na korytarzu. Bill zauważył, że obaj są wysocy i potężnie zbudowani. Domyślił się, że to policjanci w cywilu.

– Dadgar powiedział – odezwał się Abolhasan – że nie trzeba zakładać wam kajdanek.

– Serdeczne dzięki – warknął Paul.

Bill nagle przypomniał sobie opowieści o torturowaniu więźniów w więzieniach szacha. Wysiłkiem woli odpędził tę myśl.

– Może chcecie mi oddać teczki i portfele? – zapytał Abolhasan. Podali mu je. Paul zatrzymał sto dolarów.

– Czy wiesz, gdzie jest więzienie? – zapytał Abolhasana.

– Zabierają was do tymczasowego aresztu w Ministerstwie Sprawiedliwości przy ulicy Khayyam.

– Wracaj zaraz do „Bukaresztu” i przekaż to wszystko Lloydowi Briggsowi.

– Tak jest.

Jeden z policjantów w cywilu przytrzymał otwarte drzwi. Bill popatrzył na Paula. Paul wzruszył ramionami. Wyszli.

Pod eskortą policjantów zeszli po schodach i wsiedli do małego samochodu.

– Chyba będziemy musieli spędzić parę godzin w więzieniu – odezwał się Paul. – Trochę potrwa, zanim ambasada i EDS przyślą ludzi, żeby nas wyciągnąć za kaucją.





– Może już tam na nas czekają – optymistycznie zauważył Bill. Wyższy z policjantów usiadł za kierownicą. Jego kolega zajął miejsce obok, z przodu. Wyjechali z dziedzińca na aleję Eisenhowera i przyśpieszyli. Nagle z największą szybkością skręcili pod prąd w wąską, jednokierunkową uliczkę. Bill przytrzymał się oparcia przedniego fotela.

Samochód lawirował pomiędzy nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami, których kierowcy trąbili i wygrażali pięściami.

Jechali w kierunku południowym, zbaczając lekko na wschód. Bill próbował odgadnąć, co czeka ich w więzieniu. Czy będą tam ludzie z EDS albo z ambasady, żeby wynegocjować zmniejszenie kaucji i zabrać ich do domu? „Na pewno ambasada oburzona jest tym, co zrobił Dadgar – myślał. – Z pewnością ambasador Sullivan zażądał aby natychmiast ich uwolniono. Przecież to świństwo wsadzić do więzienia dwóch Amerykanów, którzy nie popełnili żadnego przestępstwa i wyznaczyć kaucję trzynastu milionów dolarów”. Cała ta sytuacja była – jego zdaniem – wręcz śmieszna.

Tylko że kiedy w milczeniu wyglądali przez okna samochodu zastanawiając się, co będzie dalej, wcale nie było im do śmiechu.

W trakcie jazdy Bill zobaczył coś, co przestraszyło go jeszcze bardziej.

W północnej części miasta, gdzie mieszkali i pracowali Amerykanie, uliczne walki były stosunkowo rzadkim zjawiskiem, ale tutaj – co Bill dopiero teraz sobie uświadomił – musiały trwać nieprzerwanie. Na ulicach dymiły czarne wraki podpalonych autobusów. Setki demonstrantów brały udział w rozruchach wrzeszcząc, śpiewając, podkładając ogień i budując barykady. Nastolatki rzucały „koktajle Mołotowa” – butelki z benzyną owinięte płonącymi szmatami – na przejeżdżające samochody, celując w całkiem przypadkowe wozy. „My możemy być następni” – pomyślał Bill. Słyszał strzały, ale w ciemnościach nie widział, kto do kogo strzela. Kierowca przez cały czas jechał z maksymalną szybkością. Co chwila okazywało się, że ulicę blokuje tłum, barykada lub płonący samochód. Kierowca zawracał, nadal ignorując światła uliczne, w samobójczym tempie omijał przeszkody zaułkami. „Nie dojedziemy tam żywi” – pomyślał Bill. W końcu sięgnął ręką do różańca, który miał w kieszeni.

Bill miał wrażenie, że ta jazda trwa całą wieczność.

Nagle samochód wjechał na koliste podwórze i zatrzymał się. Potężnie zbudowany kierowca wysiadł bez słowa i zniknął w budynku.

Ministerstwo Sprawiedliwości zajmowało cały gmach. W ciemnościach – żadna z ulicznych latarń nie działała – Bill zobaczył niewyraźny zarys czteropiętrowego budynku. Po dziesięciu lub piętnastu minutach znajomy kierowca wyszedł, usiadł za kierownicą i objechał gmach dookoła. Bill domyślił się, że kierowca zarejestrował swych więźniów w biurze od frontu.

Na tyłach budynku samochód przejechał krawężnik i zatrzymał się na chodniku przed stalową, dwuskrzydłową bramą w wysokim ceglanym murze. Po prawej, tam gdzie mur się kończył, widać było niewyraźne zarysy jakiegoś parku lub ogrodu. Kierowca wysiadł. Ktoś otworzył judasza w stalowych drzwiach. Nastąpiła krótka wymiana zdań w farsi. Potem drzwi otworzono. Kierowca gestem nakazał Paulowi i Billowi opuścić samochód.

Weszli do środka.

Bill rozejrzał się wokół. Znaleźli się na niewielkim podwórzu. Wokół stało dziesięciu czy piętnastu strażników, uzbrojonych w automaty. Bill zobaczył przed sobą kolisty podjazd. Stały na nim samochody osobowe i ciężarówki. Po lewej stronie przy ceglanym murze stał niewielki parterowy budynek. Po prawej były następne stalowe drzwi.

Kierowca podszedł do nich i zapukał. Znowu zamieniono przez judasza parę zdań w farsi. Uchylono drzwi, Paul i Bill weszli do środka.

Znaleźli się w małej poczekalni z biurkiem i paroma krzesłami. Bill na próżno się rozglądał: nie było adwokatów, przedstawicieli ambasady ani pracowników EDS, którzy wyciągnęliby ich z więzienia. „Jesteśmy zdani na siebie – pomyślał – a to zaczyna wyglądać niebezpiecznie”.

Za biurkiem stał strażnik. W ręku trzymał długopis i plik formularzy. Zapytał o coś w farsi. Paul odgadł sens pytania.

– Paul Chiapparone – powiedział i przeliterował swoje nazwisko. Wypełnianie formularzy zabrało prawie godzinę. Sprowadzono więźnia znającego angielski, żeby pomógł w tłumaczeniu. Paul i Bill podali swoje daty urodzenia, teherańskie adresy i numery telefonów. Spisano także posiadane przez nich przedmioty. Odebrano im pieniądze, każdy z nich otrzymał tylko dwa tysiące rialów – około trzydziestu dolarów.

Zabrano ich do przyległego pokoju i kazano się rozebrać. Zostali tylko w spodenkach. Przeszukano ubrania i zrewidowano ich samych. Paulowi nakazano ubrać się z powrotem, Bill musiał zaczekać. Było bardzo zimno, tutaj też ogrzewanie nie działało. Nagi i drżący Bill zastanawiał się, co będzie dalej. Widocznie byli jedynymi Amerykanami w więzieniu. Przypomniał sobie wszystkie okropności, jakie kiedykolwiek czytał lub słyszał o więzieniach. „Jak potraktują ich strażnicy? Jak się zachowają pozostali więźniowie? Z pewnością zaraz ktoś przyjdzie i wypuści go na wolność” – myślał Bill.

– Czy mogę nałożyć płaszcz? – zapytał strażnika. Strażnik nie zrozumiał.

– Płaszcz – powtórzył Bill i pokazał gestami, o co mu chodzi. Strażnik podał mu płaszcz.

Nieco później wszedł następny strażnik i nakazał Billowi ubrać się. Odprowadzono ich do poczekalni. Jeszcze raz Bill rozejrzał się szukając adwokatów i przyjaciół. Jeszcze raz doznał rozczarowania.

Przeprowadzono ich przez poczekalnię. Kolejne drzwi były otwarte. Zeszli po schodach do podziemi.

Było tam zimno, ciemno i brudno. Kilka cel zapełniali sami Irańczycy. Smród moczu był tak silny, że Bill zacisnął usta i oddychał płytko przez nos. Strażnik otworzył drzwi do celi numer 9. Paul i Bill weszli do środka.