Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 61 из 68



– W mordę! – podchwycili wszyscy. Posypały się kamienie, szczapy smolnego drewna, poleciały płonące pochodnie. Stos zapłonął. Ogień.

Ogień. Las płonie. Żar bije z pękających, żywicznych pni. Płomienie liżą serca tysiącletnich dębów. Płonie las.

Gdzie jest? Gdzie się podział w tym żarze, pomiędzy płonącymi drzewami?

– Nie myślałem, że wam się uda – mówi Sayen. – Dziękuję ci, Hornen.

Sayen? Gdzie on jest? Skąd ten głos pomiędzy płomieniami, wśród pękających od gorąca żywicznych pni? Znów majaki – czy prawda? Przecież on tu jest, przyszedł tu wcześniej. Sayen!

– …nie wiedziałeś wszystkiego, nikt poza mną nie wiedział. Wynająłem cię. Kim i

– Sayen!

Huk płonących drzew, żar potężniejący z każdą chwilą, spopielający nawet powietrze.

– Wracaj, Hornen. Wciąż jeszcze nie nadszedł twój czas. Wracaj!

– Sayen!

– Sayen.

Cisza.

Ciemność. I chłód. Zimno.

Otworzył oczy. Nadświat… tak to się nazywało? Gdzie teraz był, co go znowu czekało?

Płonący las zniknął bez śladu, zniknął szafot i wyjący tłum. Znowu wróciły góra i dół. Leżał na czymś zimnym i miękkim. Nad głową rozciągał się zielony, niski strop, słabo widoczny w półmroku.

Poruszył się. Tak, znowu miał ciało, ręce, nogi. Szkoda, że nie miał ubrania. Trudno. Podniósł się lekko i wyprostował, uderzając głową o miękki, gąbczasty sufit. Równie sprężysta była podłoga, na której stał. Znajdował się w niskiej, owalnej jamie, przypominającej dziurę w zielonym serze. Jednolicie zielone ściany, bez żadnych załamań, otworów ani narożników. Tylko naprzeciwko niego szkliło się coś owalnego, wilgotnego, przypominającego oko bez powiek.

Boże, czy człowiek nie może nawet spokojnie umrzeć? Uszczypnął się z całej siły w policzek. Bolało. Wszystko pozostało realne, aż za bardzo realne.

Stał chwilę z pochyloną głową, nim sufit uniósł się wyżej, pozwalając mu się wyprostować.

– Hej, jest tu kto? – zawołał.

– Nie odbierasz nas? – odezwał się głos. Rozejrzał się machinalnie. Nic, tylko ta ciemna, kartoflana jama. Kto to mówił?

– Mamy pewien kłopot z porozumiewaniem się z tobą sposobem fonicznym. Nie stosujemy tego na codzień – głos szeleścił niewyraźnie. – Musi jeszcze chwilę potrwać.

– My? Kto to mówi? Gdzie ja, do ciężkiej cholery, jestem?

– Uspokój się. Usiądź. Wszystkiego się dowiesz.

Usiądź? Ciekawe na czym… ze zdziwieniem spostrzegł, że z gąbczastej substancji wyrasta nagle zielony strąk, z którego strzelają na wysokości kolan grube, mięsiste liście, rozściełając się w kształt fotela. Usiadł ostrożnie – ugięły się lekko, sprężyście. Ten szklisty owal przed nim to chyba ekran. Ponad połowę obrazu zajmowała okrągła, czarna plama, z brzegu jarząca się zielonkawo, podobna do cienkiego sierpa. Zasłaniała ona lśniące ostro gwiazdy, którymi ponabijana była czerń ekranu.

– Gdzie ja jestem? – powtórzył bezwiednie.

– Na orbicie stacjonarnej wokół swojej planety. Widzisz ją właśnie na ekranie przed sobą.



– To znaczy…

– Statek patrolowo-badawczy Federacji Galaktycznej. Tak, domysł, który w tobie czujemy, jest słuszny – szeleścił głos, nabierając z wolna wyrazistości. – Dla swojego świata już nie istniejesz. Testy wskazują, że twój organizm funkcjonuje sprawnie, więc powinieneś to sobie przypomnieć. Dokonałeś aktu samobójczego, wchodząc gwałtownie w pole rażenia automatycznej ochrony budynku Instytutu Rozwoju Społeczeństwa w Arpanie.

Może to dalszy ciąg zwidów? Ale nie, w przeciwieństwie do nich, miało to wszystko jakiś sens.

– Spostrzeżenie, które w tobie czytamy jest trafne. Kontakt z warstwą hiperpsioniczną nieuchro

– Poczekaj – tarł dłonią czoło, usiłując to wszystko pojąć. – Jesteście z Federacji Galaktycznej…

– Statek, na pokładzie którego się znalazłeś należy do Federacji Galaktycznej.

– …więc jednak… Jednak o nas nie zapomnieliście…

– Wasz cykl podlega stałej obserwacji trzeciego stopnia.

Hornen przetarł oczy, rozglądając się wokoło. Dopiero teraz zastanowiło go słabe, fosforyczne światło. Nie dobywało się z żadnego konkretnego punktu, to tylko te zielone ściany jarzyły się delikatnie całą swą powierzchnią.

Czuł się tak, jakby znajdował się we wnętrzu jakiejś tajemniczej rośliny. Żywej rośliny, bo pod pośladkami czuł wyraźne, choć delikatne, pulsowanie łodygowatego fotela.

– W twoim zbiorze pojęciowym takie określenie wydaje się najtrafniejsze – odezwał się znowu głos.

– Czytasz… czytacie mi w myślach?

– Jesteśmy przystosowani do takiego sposobu komunikacji. Przykro nam, że wskutek zaburzonych warunków twojego kształtowania się nie możesz utrzymywać z nami pełnego kontaktu bezpośredniego. Nie odbieraj tego jako niestosowność z naszej strony. Po prostu nie możemy odłączyć się od twojej emisji.

– No, tak… w porządku. Sayen mówił, że prawdopodobnie wyprzedzacie nas o wiele lat…

– Kwestia trudna do precyzyjnego ustalenia. Wskutek zaburzeń historycznych wasza planeta poszła zupełnie i

– Czy jest tu jakiś człowiek? – zapytał po chwili Hornen.

Kilkusekundowa cisza.

– Jesteśmy człowiekiem – odpowiedział głos.

– Gdzie jesteście, w takim razie? Czy któryś z was mógłby się pokazać? Trochę trudno mi w ten sposób rozmawiać…

– Rozumiemy, że trudno ci to dopasować do swojej struktury pojęciowej. Jesteśmy jednym człowiekiem. Znajdujesz się obecnie w naszej komorze centralnej. Jeśli chcesz zobaczyć i

Światło wzmogło się gwałtownie, w kabinie zrobiło się jasno. Jedna ze ścian zaczęła się kurczyć i zwijać. Nie – to tylko okrywająca ją powłoka zwinęła się nagle w kilku miejscach jak liść powoju, odsłaniając okrągły korytarz pełen wybrzuszeń, wydrążony w tej samej substancji, co cała kabina. Nie wiedział, dlaczego ściany wydawały mu się śliskie i wilgotne – gdy dotykał ich palcami, czuł aksamitną, zupełnie suchą powierzchnię. Pokrywała ją cieniutka śliska warstwa, jakby polewa. To chyba ona wydawała z siebie to dziwne, chłodne światło.

Korytarz rozjarzał się miarowo tam, gdzie wchodził, podczas gdy przed nim- i za nim pozostawał ciemny. Hornen nie wiedział, dokąd szedł ani jak długo. Czasem z góry lub z boków wystawały jakieś dziwne, falujące wypustki. Omijał je ostrożnie. Niektóre plątały się ze sobą, tu i ówdzie łącząc się w tajemnicze twory, których sensu nie rozumiał ani za grosz. Nie rozumiał właściwie niczego, poza tym, że znalazł się w jelitach zielonego wieloryba.

Zatrzymał się w kabinie identycznej jak ta, w której się obudził, tyle tylko, że pozbawionej szklistego oka. Po obu stronach długiej, kiszkowatej jamy rozścielały się wielkie liście, jak gigantyczne kapusty, z których wycięto główki i pośród rozłożystej zieleni pozostało tylko miękkie, pulsujące miejsce, gotowe do przyjęcia… czego właściwie? Przyspieszył kroku. Trzy ostatnie miejsca po prawej stronie były zajęte. Przyklęknął. Serce zabiło mu mocniej.

Ludzie. Dwóch mężczyzn i kobieta. Leżeli nadzy, jakby uśpieni, otuleni półprzejrzystymi płatami zieleni owiniętymi szczelnie wokół ich ciał. Tworzyły one elastyczną i twardą skorupę, ale dostrzegł przez nią wyraźnie zarysy ludzkich kształtów. Przyglądał się uważnie. Pod tym pancerzem oplatały ich jeszcze grube jak jego ramię, podobne do zielonych żył pędy. Biegły od stóp, przylegając ciasno do piersi i ramion, zwężając się stopniowo. Ich końce wrastały w usta i nozdrza uśpionych ludzi.