Страница 55 из 68
Przecież nawet jeśli Kensiczowi uda się dotrzeć do północnego skrzydła jeśli nie odciągnie ochrony nie wróci stamtąd i Hornen też zginie dlaczego ich zabijasz nawet jeśli Nie wystarczy tylko strącić głównej postaci ze szczytu tej krwawej wieży trzeba ją rozbić zburzyć aż do fundamentów Ja wiem jak to zrobić Czemu się wtrącasz czemu mi przeszkadzasz
Milczysz
Przyznajesz się tym milczeniem Wielki Graczu Ty nie chcesz dobra ludzi to ty stworzyłeś ten krwawy moloch od początku świata stworzyłeś łotrów by kłamali by zakuwali całe narody w kajdany Trzymasz z nimi
No odezwij się zaprzecz bo tak przecież nie może być Odezwij się daj mi żyć bo to trzeba dokończyć Boże umieram umieram co ty robisz Wielki Graczu jak ty grasz to wręcz się nie da pojąć jak można zrobić takie głupstwo tyle szans zmarnować za jednym zamachem zdjąć mnie z planszy zastanów się bo naprawdę powiem DAJ MI ŻYĆ że ty nie kochasz ludzi DAJ ŻYĆ nie chcesz ich szczęścia tylko patrzysz na nich ze swojego majestatu jak tamte łotry jak Borden patrzysz na ten ludzki proch jak na pierwotniaki na szkiełku skaningu że ty ich tylko badasz wstrzykujesz im pożywki by cierpieli DAJ ŻYĆ by ginęli że nie dasz im zaznać szczęścia na tym świecie że cię nic ich szczęście nie obchodzi
Boże ciemność się zbliża
Umieram „błagam nie to nie może tak nagle się skończyć Słyszysz
Słyszysz odezwij się bo powiem że nie jesteś ludziom ojcem że sterujesz ich rozwojem że
Boże
Strzelił czołem w pulpit, aż szkło wysokościomierza trzasnęło w kawałki. Od tego uderzenia kostki wzmacniacza posypały mu się z kolan na panoramiczną szybę pod stopami, wyrywając kable. Chwycił łapczywie powietrze, jakby wciąż jeszcze czuł te potworne, stalowe kleszcze zaciskające się bezlitośnie na piersi.
– Hornen? Co jest? – Kensicz, stojąc już między fotelami, podniósł go za ramiona i oparł na fotelu, miękkiego w przegubach, bezwładnego jak worek trocin. Przed oczami mignął mu punktowiec przepływający obok prawej burty.
Przymknął powieki, oddychając -głęboko. Teraz dopiero to do niego dotarło. Treść tego potwornego impulsu, strzału myśli wyrzuconego z konającego ciała. Poczuł zimny pot na czole i plecach.
Boże. To niemożliwe.
Niech to się okaże nieprawdą.
– Hornen? Coś nie tak?
Podniósł wzrok na ściągniętą, skupioną twarz Kensicza. Mięsień na szyi drgał mu ledwo dostrzegalnie, w oczach czaiło się przerażenie. Hornen znał to. Maksymalne naprężenie wszystkich nerwów, napompowanie adrenaliną po uszy. W takim stanie człowiek może zrobić wszystko.
– Sayen – szepnął, z trudem poruszając wargami.
– Co, Sayen? Mów żesz, do kurwy nędzy! Co jest?
– Nic… – opanował się. – Spiął mi się wzmacniacz, strzeliło po obwodach. Źle podłączyłem. To z nerwów…
Kensicz patrzył przez chwilę, jakby nie wierzył. W końcu opadł powoli na fotel, wypuszczając z ulgą powietrze z płuc.
– Ale żeś mnie… nastraszył – wyraźnie starał się opanować drżenie rąk. O nie, gówniarzu, ty jesteś za świeży w tej branży. Zesrałbyś się ze strachu, a ty musisz zrobić, co ci przeznaczone. – Wyczułeś go przynajmniej?
Skinął głową. Na oko – kamień, lód, zimna stal. Jesteś fajterem, Hornen, dobrym fajterem. Nie zawiedziesz.
– Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo od razu kopnęło mnie sprzężenie – powiedział spokojnie. – Ale wyczuliśmy się. Jest. Czeka na nas.
Gładko poszło. Widzisz, Hornen, czasem jednak trzeba kogoś okłamać, nawet człowieka, który robi z tobą. Niech ci to Bozia wybaczy.
– Skup się. Dolatujemy.
Oparł mokre od potu dłonie na krawędzi pulpitu. Poczuł coś lepkiego na wargach, starł wierzchem dłoni. Krew. Z nosa. Dziwne. Przecież uderzył w tablicę czołem. Nieważne.
Flajter zwalniał, schodząc pomiędzy estakadami w dół. Aż się nie chciało wierzyć w ten spokój, jaki panował dokoła. Rzędy rollerów, ludzie przechadzają się, gadają, gestykulują, słoneczko świeci jak gdyby nigdy nic.
– Hornen…
Obejrzał się na Kensicza. Siedział z przymkniętymi oczami, z brodą opartą na dłoniach, złożonych jak do modlitwy.
– Masz pewnie więcej doświadczenia ode mnie w takich sprawach, pewnie to dla ciebie nic nowego… Ale ja jestem świeży, wiesz. Może ona już mi siedzi na karku.
– Jaka ona? – zapytał powściągając podświadomą irytację.
– No wiesz, może to… już. Nie wiem, co się mówi w takich chwilach. Ach, o to mu chodzi.
– Nic się nie mówi. Szkoda gadania.
Trzy metry do ziemi. Dwa. Obłok kurzu, wzbity ciągiem dolnych dysz.
Boi się, gówniarz. Kto by się nie bał? Szkoda, że nie zdążyłeś się z nim zaprzyjaźnić, Hornen, pogadać – tak szczerze, o wszystkim, tak jak warto czasem w życiu pogadać. Tak jak chciałeś pogadać ze Szregim – wzdrygnął się na myśl o nim. Tak już jest w konspirze. Nie ma na takie sprawy czasu, nim kogo poznasz, już ci znika z horyzontu. Pędzisz, wilku, na złamanie karku, świat tylko miga ci w oczach. I nie wolno ci się zatrzymać, bo to śmierć.
Metr. Pół metra. Kensicz zgarnął lewą ręką miotacz, unosząc go na wysokość piersi, prawą otworzył drzwi. Tuman kurzu zawirował po kabinie, zazgrzytał w zębach.
Stęknęły amortyzatory.
– Powodzenia, poeto. Zobaczymy się jeszcze – zdążył zawołać za Kensiczem i klepnąć go na rozpęd w plecy. Chłopak wyskoczył z flajtera jak sprężyna i kilkoma susami dobiegł do potężnego, prostopadłoście
Hornen, trzymając broń w pogotowiu, omiótł jeszcze raz wzrokiem ulicę. Cisza, spokój, żadnego zaplątanego przypadkiem bezpieczniaka albo, co gorsza, przypadkowego przechodnia. Bogu dzięki.
W ręku Kensicza zalśnił na chwilę plazmowy nóż. Trzy dotknięcia do stalowej framugi, trzykrotny snop iskier w miejscu, gdzie znajdowały się rygle pokrywy. Drzwi odskoczyły. Wskoczył w ciemny otwór i zatrzasnął je za sobą. Nie obejrzał się.
Głęboki oddech. Sięgnął dłonią do dźwigni przy pulpicie. Mimo wszystko jeszcze nie wierzył. Trudno, fajterze, nie możesz już trzymać się kurczowo planu. Jeśli to prawda, musisz zastąpić Sayena. Czy umiesz, czy nie. Nikogo lepszego nie ma w pobliżu.
I wtedy właśnie, gdy podrywał flajter, stanęły mu przed oczami obrazy z jego dziwnego snu. Jakby czekały właśnie na tę chwilę. Jakby po to były, by przypomniał je sobie i zrozumiał właśnie teraz.
Miał wrażenie, że zaczyna rozumieć.
Podniósł flajter i łagodnym, szerokim łukiem okrążył budynek Instytutu, trzymając się odeń w sporej odległości, żeby nie wzbudzać podejrzeń ochroniarzy. Kątem oka rejestrował pojedyncze patrole gwardzistów i mundurowych, drepczące po wylotach estakad i krawędziach okalających wysoką na kilkadziesiąt metrów betonową koniczynkę parkingu.
Zostawił Instytut po prawej stronie, przeszedł nad przelotówką, zapełnioną prywatnymi i służbowymi rollerami. Na parkingu stały gwardyjskie pancerki. Przeskoczył jeszcze nad szeroką estakadą i pognał ku krawędzi miasta. Po kilku minutach usiadł miękko koło zielonego flajtera. Rzut oka na zegarek.
Flajter stał na niewielkim betonowym placyku, pod ograniczającą go z boku ścianą podstacji, mieszczącej automatykę kolejki podziemnej. Dokładnie na granicy miasta, tuż za blokadą. Barwą nie różnił się od wozów naprawczych trakcji, które często dokonywały postojów w tym miejscu, a stojąc na złożonych wspornikach wyglądał z daleka jak zwykły, półciężarowy roller. Nie rzucał się w oczy. Wzbity przy lądowaniu kurz opadł szarą warstwą na drzwi i przyciemnione szyby.
Widać było, że lądowanie przeprowadził komputer. Zabezpieczenie uniemożliwiało automatyczne prowadzenie w granicach aglomeracji. Jeżeli przed blokadą kierowca nie przejął sterów, komputer automatycznie sadzał flajter i wyłączał silnik.
Hornen przez chwilę mocował się z zamkiem drzwiczek po stronie kierowcy. Zablokowane. Wyciągnął kluczyki swego wozu, ale nie pasowały. Nie przewidział tego.
Pancerną szybę dałoby się wywalić tylko strzałem z miotacza, ale to musiałoby zwrócić czyjąś uwagę. Kątem oka dostrzegł o kilkadziesiąt kroków, po przeciwnej stronie blokady, dwóch zabłąkanych mundurowych, szli w jego kierunku, przyglądając się ciekawie. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, podszedł do drzwi bagażowych. Rozsunęły się bez trudu. Mundurowi patrzyli na niego jeszcze chwilę, w końcu dostrzegli znaki Instytutu na flajterze i wykonawszy natychmiastowy w tył zwrot zniknęli za jakimś płaskim budynkiem.