Страница 18 из 68
To przecież proste, tak proste, że śmiałbyś się, gdybyś mógł pojąć. Tylko że nie pojmiesz. Religianci nazywają to pokutą. Niech każdy nazywa, jak chce, dla mnie bez znaczenia. Zbyt wiele przewaliło się przeze mnie bólu i cierpienia. Cierpienia, które dla was istnieje tylko jako kolumny cyfr na kartach naukowych prac, albo preparaty pod mikroskopem. Uzbroiliście swój świat w setki mądrych teorii, każda bardziej uczona od poprzedniej. Obudowaliście go stalą i betonem, wypełniliście kilometrami kabli i milionami bitów. Postawiliście pusty, wypalony gmach i tępicie resztki zielska, pieniącego się jeszcze w piwnicach. Ale kto przeszedł przez ból, ten już nigdy nie uwierzy cyfrom. Tam, za tą granicą, nic one nie znaczą, nie ma ich. I stamtąd zawsze wrócą nowe nasiona, żeby w waszym gmachu wyrosły rośliny. Możecie tępić je przez tysiąclecia, ale zawsze odbiją jeszcze raz, oplotą się powojem na pordzewiałych zbrojeniach. Tak musi być. Ale ty widzisz świat w proszku, chcesz go tylko obliczyć, wyrównać, podporządkować sobie. I może jeszcze zrozumieć. Ale nigdy nie zrozumiesz. I dlatego milczę, i będę już milczał do końca. Możecie to nazwać nietypową aktywnością w ośrodkach podkorowych. Zawsze przecież musicie znaleźć jakąś nazwę.
– Przyjdę tu jeszcze – mówisz, choć wcale nie masz takiego zamiaru.
– Jak pan chce, kapitanie. Ja nie widzę nadziei.
– On nie miał rodziny, a ja, wie pan, czuję się trochę odpowiedzialny za to, co się stało. Powinienem to przewidzieć. Daliśmy się podejść skurwysynom.
– No cóż, taka służba.
Chcesz powiedzieć jeszcze coś w tym stylu, ale bransoleta na twoim ręku rozjarza się, wydaje wysoki, przenikliwy dźwięk. Przepraszasz doktora i wychodzisz na korytarz, żeby nie słyszał rozmowy. Boisz się tego, co możesz za chwilę usłyszeć. Nie wiesz nawet, czego naprawdę powinieneś się bać. Odbierz, kapitanie, dobre nowiny. Zaraz będziesz miał chwilę radości, małej, śmiesznej radości, w sam raz na twoją miarę.
– Panie kapitanie, tu Draun.
– Tak.
– Dogrzebaliśmy się wreszcie do czegoś. Jeden z nich, zdaje się, siedzi w tej chwili w Hynien. Wie pan, gdzie to jest?
– Chyba tak. Północna granica obszarów strefowych.
– Owszem, tyle że mieści się tam główna baza wojskowa w strefie i jeden z większych garnizonów na całej Terei.
– Skąd wiecie?
– Z rejestracji. Wczoraj jechał ekspresem do Hynien facet używający żetonu Puika Reta, pracownika Inspektoratu Produkcji Rolnej. Nic szczególnego, bo Puiko Ret z racji swych czy
– Fałszywy żeton?
– Co najmniej kilka, bo Puiko w rejestrach z Hynien się więcej nie pojawił. Myślę, że ich mamy, ten Hornen to stary rociak, a oni mieli właśnie taki system – sześć, dziesięć fałszywych żetonów i nakładki, za każdym razem używać i
– Wiem.
– Poza tym Sayen przez ostatnie pół roku dwa razy wyjeżdżał do Hynien podczas urlopów. Skontaktowałem się z tamtejszą policją, aha, podrzuciłem im jednego starego znajomego Hornena, który tam jest teraz meldowany. Może to coś da, w każdym razie facet powinien być chętny do uczciwej współpracy. No, ale tak w ogóle, wie pan, od pospolitniaków trudno za dużo wymagać. Zwłaszcza na takim zadupiu…
– Dobrze. Niewykluczone, że trzeba będzie tam podskoczyć. Zaklep wstępnie ekipę na rano. Sprawdź rozrzut wszystkich rejestracji od czasu ich zniknięcia, może znajdziemy i
– To jest robota na całą noc. Byłaby na tydzień, ale właśnie dostaliśmy od Mokarahna hasło pierwszeństwa i możemy wziąć główną centralę Instytutu…
– Od Mokarahna? Kiedy?
– Łączył się z nami kilkanaście minut temu. Mówił, że w świetle najnowszych wydarzeń sprawa nabiera dużej wagi.
– Coś jeszcze mówił?
– Chciał z panem rozmawiać. Zaproponowałem, że go przełączę na bransoletę, ale nie chciał. Powiedział, że w stosownej chwili wezwie pana do siebie, są podobno jakieś nowe okoliczności.
– To wszystko? – pytasz po dłuższej chwili. Jak niewiele ci potrzeba do szczęścia, Tonkai.
– Tak.
– Pracujcie dalej. Jadę teraz do domu, odpocznę trochę. Zajrzę do was rano.
– Panie kapitanie, chcielibyśmy z Boleyem… no, nie mógłby teraz potyrać ktoś i
– Cholera jasna, to naszej grupie zlecono tę sprawę, jasne? Żeby mi się nikt nie ważył wyjść z roboty, póki wszystkiego nie przegrzebiecie. Łby pourywam!
– Tak jest, panie kapitanie.
Bransoleta milknie. Ulga, aż nogi się uginają. Oddychasz parę razy głęboko, przebierając palcami włosy. Nie potrafiłbym cię nienawidzieć, kapitanie. Żal mi ciebie. Żal mi was wszystkich.
Rozdział 12
„Wiem dobrze, jaki los mnie czeka. Wyrok wydaliśmy na siebie już dawno, stając do walki z waszym nieludzkim systemem. Swój los przyjmiemy z radością, ho chociaż w to nic wierzycie – tak naprawdę to my wygraliśmy. To nic, że zostaliśmy rozbici i zaszczuci, że zburzyliście wszystko, co zbudowaliśmy. Zwyciężyliśmy, bo wyrwaliśmy ludzi z bezmyślnej wiary w wasze słowa i idee. Pomogliśmy im zrozumieć, że są okłamywani i manipulowani, że nie są u siebie, że uczyniono z nich niewolników. I daliśmy im przykład, że trzeba walczyć, dopóki nie zostaniecie zniszczeni. Będą o tym pamiętać, prędzej czy później rzucone przez nas ziarno dojrzeje i wyda plon.”
Angel Kovsky, zapis komisji wymiaru sprawiedliwości – posiedzenie zamknięte nr S4/5699/18. (Archiwum Centralnego Instytutu Ro/woju Społeczeństwa)
Flajten wyrwawszy z dachu ponad estakady, ostrym łukiem skierował się ku północy. Sayen prowadził go delikatnymi poruszeniami opartych na wolancie dłoni, od czasu do czasu wybijając na klawiaturze komputera dane o wysokości i kierunku lotu. Nie było to trudne, skoro Kensicz zdołał opanować pilotaż maszyny w ciągu kilku godzin prób na symulatorze. Wieżowce Arpanu już po chwili zostały daleko za nimi. Przemknęli ponad pasmem slamsów, przez chwilę jeszcze pod brzuchem maszyny migały podmiejskie wille, otoczone zielenią traw i krzewów. Jeszcze parę minut i przed Kensiczem pojawił się monoto
– Nie ma się co przyglądać – mruknął Sayen. – Tak jest aż do Hynien.
Kensicz nigdy nie oglądał takiego widoku. Jak większość ludzi, mało się interesował, co jest poza granicami miasta. W szybkobieżnych pociągach rzadko odwracał twarz ku szybie, za którą migały wciąż te same, równo przystrzyżone pola, tu i ówdzie przegrodzone wąskimi pasami lasów. Jeśli te skrawki, pozostawione w czasie sławnej akcji „intensyfikacji upraw”, dawało się jeszcze nazywać lasami. Pędzone chemikaliami, regularnie nawożone i przerzedzane, stanowiły jeszcze jeden typ plantacji. Plantacji dostarczających surowca na drogie boazerie i szykowne barki dla wiadomo kogo. Z góry wyglądały zupełnie inaczej, niż pamiętał z filmów holo: żółtawe placki o nieostrych granicach.
– Schną – wyjaśnił krótko Sayen, gdy go o to spytał. – Wykończyło je, nie pamiętam nazwy… taka wielka ćma. Wszystkie drzewa są przeżarte na wylot, przy silniejszym wietrze wykłada całe hektary. No, a jak wycięli wielkie połacie lasów, to i wiatry hulają takie, jak nigdy. O, zobacz – wskazał palcem w dół. Z wysokości trudno było rozróżnić nierówne, ciemne plamy, dopiero po chwili Kensicz zrozumiał, że to całe połacie zwalonych, suchych drzew.
– O ile wiem, nie bardzo się starali je ratować – ciągnął Sayen. – Bądź co bądź, drzewa się nie żre. No, od tego się zaczęło. Deszcz spłukuje glebę, susze idą na przemian z powodziami. Musieli podwoić nawożenie, zmeliorować wszystko. Ale to nie dla nich robota, jak się już raz sypnęło, za nic nie załatasz. Wszystko, co mieli, poszło na ratowanie upraw. Może słyszałeś?