Страница 14 из 68
Zdyszany, z kolorowymi kręgami wirującymi przed oczyma, podszedł do drzwi, zza których dobiegał świergot trenażera. Kensicz odwrócił się w jego stronę, zdejmując hełm symulatora. Chłopak był blady, niemalże zielonkawy, oczy miał podpuchnięte. Na jego kolanach spoczywała atrapa ręcznego miotacza.
– No, jak, poeto? – zapytał. – Umiesz już odróżnić kolbę od lufy?
Kensicz wzruszył tylko ramionami, jakby namyślał się nad czymś głęboko.
– Poradzę sobie – powiedział cichym, niepewnie brzmiącym głosem. Zawsze tak mówił. Tylko gdy śpiewał, jego głos stawał się nagle ostry jak nóż, chropawy i rozedrgany, a w oczach rozjarzał się jakiś niezwykły płomień. Ten właśnie głos oderwał kiedyś Sayena od czytania myśli kilkudziesięciu miotających się pod est-radką dirtasów. Zmusił do otrząśnięcia się, a potem do rozpaczliwych, wielokrotnych prób namierzenia tkwiącego nieruchomo na estradzie obdartusa z gitarą.
– Każdy osioł by sobie poradził. Będziesz go miał na dwa, trzy metry. Spróbuj spudłować.
– A jeśli akurat wyjdzie z tego pokoju?
– Nie wyjdzie, nie bój się.
Twarz Kensicza spoważniała, stężała. Potrząsnął gęstą, pozlepianą w brudne strąki grzywą i przyczesał ją palcami.
– Słuchaj – odłożył sprzężony z komputerem karabinek na podłogę. – Chciałbym z tobą pogadać.
Rzut oka na zegarek. Trzydzieści sekund. Przez pięć pierwszych minut każdej nieparzystej godziny wszyscy puszczeni na miasto szperacze mają obowiązek nastawić się na falę poszukiwanych i wytężać łby.
– Za chwilę, dobra? Muszę jeszcze coś zrobić.
Przeszedł do drugiego pokoju i ze sterty poniewierającego się po stołach policyjnego sprzętu wyciągnął niewielkie, czarne pudełko, upstrzone przyciskami. Lepiej, żeby złapali to na samym początku.
Dłuższą chwilę podłączał amtex. Zapis był dobry, wyraźny. Nowiutki sprzęt, prosto z magazynu. Ci z namiaru za nic się nie pokapują, że to tylko nagrane połączenie sprzed kilku dni.
Już. Odczekał jeszcze kilkanaście sekund, wcisnął taster. Czarne pudełko zabrzęczało cicho, zamigotała kontrolka. Odwrócił się i podszedł do okna.
Po tym spacerze wciąż jeszcze szumiało mu w głowie. Pewnie nie powinien tego robić teraz, kiedy zbliżały się decydujące chwile rozgrywki. Nie powinien przeciążać mózgu, przecież drugiego takiego nie było na całej Terei, a już na pewno w czwartej strefie. Jego mózg miał do spełnienia ważniejsze zadania. To nic, zdąży jeszcze odpocząć. Sayen nie potrafił jednak zrezygnować z ostatniej okazji. Gdy zapis amtexu zostanie przechwycony przez nasłuch i, mknąc kanałami informacyjnymi, dojdzie wreszcie tam, gdzie dojść musi, a potem zaowocuje pędzącymi w przeciwną stronę rozkazami, takie włóczenie się po ulicy stanie się dla Sayena zbyt niebezpieczne.
Kłucie w sercu nie ustępowało. W końcu zdecydował się wziąć jeszcze jedną pastylkę. Za dużo ich szło. To nic, jeszcze tylko kilkadziesiąt godzin. Ostatnio faktycznie mało dbał o siebie, ale to nieważne. Wytrzymywał już bardziej forsowną pracę. I, cholera, opłacało się. Nikt się nawet nie domyślał, jak bardzo. Żaden ze specjalistów od szkolenia nie zdawał sobie nawet sprawy, jakie możliwości rozwinął w sobie Sayen tym morderczym treningiem. Nie przypuszczali, że ktokolwiek byłby w stanie, zaledwie po jednym roku kursu, kantować ich aparaturę i samemu wyznaczać wyniki własnych testów, wyraźnie je zaniżając. Że w sprzyjających warunkach potrafi odebrać bezpośrednio myśli czytanego, zrozumieć je. Jeszcze więcej – narzucić słabszemu mózgowi swoją myśl, tak, by odbierający nie podejrzewał nawet, że myśl nie należy do niego, a stojący obok, krótko ostrzyżony facet porusza nim jak kukiełką. Nikt dotąd nawet nie przewidział takich możliwości telepaty. A przecież Sayen przećwiczył sprawę wiele razy. Więc wszystko musi się udać.
Zmierzchało. Niebo zrobiło się sine, ponure. Podniósł głowę, spoglądając przed siebie, na rozściełającą się wokół panoramę Arpanu. Rozpierała go teraz duma, jak zawsze, gdy o tym pomyślał. Ogarnął wzrokiem miasto. W samym środku mrowisko szarych wieżowców oplecionych siecią estakad – jak poustawiane równo klocki w pudełku olbrzyma. Wyżej, nad dachami, wsparte na potężnych filarach szosy przelotowe, pełne pędzących rollerów. Wokół wieżowców gruby pierścień standardowych bloków mieszkalnych z wetkniętymi gdzieniegdzie biurowcami, dalej, gdzie drogi zniżały się, dotykając ziemi – pas slamsów. Klecone ze starych skrzynek i Bóg jeden wie jakich rupieci budy, pełne głodu i bezsilnej rezygnacji, zapijanej każdym świństwem, zawierającym choćby ślad alkoholu. Jeszcze dalej – wiedział, że tam były – otoczone ogrodami parterowe domki. I jeszcze dalej, poza zasięgiem wzroku, równe kwadraty zakładów produkcji rolnej. Resztki lasów, dostarczających luksusowego surowca, lasów, w których nie było już ptaków ani wilków, ani niczego co nie służyłoby produkcji rolnej. Gdzieś tam, hen, drugie miasto, trzecie, dziesiąte, wszystkie identyczne, choć różnej wielkości, porznięte wąwozami ulic i oplecione pajęczyną estakad. Granice stref, strzeżone przez tysiące automatów, i setki ludzi. Cały świat, opasany wzdłuż równika czterema zamieszkanymi strefami, połączonymi, jak pierścionek kamieniem, piątką – strefą rządową. Dwie czapy obszarów podbiegunowych, pomiędzy nimi a granicami stref rozciąga się dzika tundra, powstała w wyniku skrzyżowania rodzimej flory i fauny z gatunkami przywiezionymi przez ludzi. Dzikie obszary pozastrefowe, o zbyt ostrym klimacie, by je kolonizować, niepotrzebne, więc mało dla ludzi interesujące.
Cały ten świat stanął mu przed oczami niczym wielka plansza, po której przesuwają się miliony ludzkich pionków nie przeczuwających, że figury są już rozstawionę. Długo i uważnie rozmieszczał je na tej planszy. Odetchnął głęboko, chłodne powietrze przyniosło chwilę ulgi zbolałym piersiom. Bezwiednie spojrzał jeszcze na rysujący się w oddali budynek wydziału operacyjnego. Jakiś bezpieczniak biedził się tam teraz zdrowo nad zgubionym w Trumnie śladem – spojrzał machinalnie na zegarek, tak, gliniarze na pewno już odwiedzili Hirenen. Zacisnął dłoń w pięść i, wyginając wargi w złowrogim uśmiechu, pogroził mu z dala. Trzymaj się, skurwielu. Gra się już zaczęła. I nikt, poza mną, nie wie tak naprawdę z kim gra i o co. A ja potrafię grać. Jestem dobrym graczem.
Stał jeszcze chwilę, przyglądając się w zamyśleniu miastu. Amtex od dłuższego już czasu chodził na pusto. Wyłączył go i wyszedł z pokoju. Raz jeszcze odetchnął głęboko. Pospieszył się niepotrzebnie. Jeszcze nie rozegrał swej partii. Później przyjdzie czas na pękanie z dumy. Nie wolno pozwalać sobie na chwile słabości. Zbyt wiele jest do wygrania. Albo – choć o tym nawet nie myślał – do przegrania.
Otworzył drzwi do pokoju. Kensicz stał obok pobrzękującego niepotrzebnie komputera, przypalając papierosa. Sayen patrzył na niego przez chwilę, zastanawiając się, co może się gnieździć pod tym nie mytym od tygodnia kołtunem. Jakie myśli? Jakie uczucia? Czy Kensicz zaznał kiedyś tej rozkoszy, jaką daje pokonanie godnego siebie przeciwnika? Czy zastanowił się kto go przestawia po wielkiej planszy Terei?
Patrząc na Kensicza, Sayen uświadamiał sobie zawsze, że są rzeczy, których nawet on nigdy nie zrozumie do końca. Sprawiało mu to niemal fizyczną przykrość.