Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 7 из 71

Chyba, że jest to prezent od kogoś, kogo mamy gdzieś.

Po roku 1989 nie tylko jeden Michnik doznał jakiegoś dziwacznego napadu miłości do Kiszczaka – choć u redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” dała ona objawy zdecydowanie najmocniejsze, aż do sławetnego pasowania szefa MSW na „człowieka honoru”. Ludzie z podziemia, ludzie jeszcze niedawno wspaniali, odważni, niezłomni, odkryli nagle w swym prześladowcy nie tylko partnera kompromisu, ale człowieka godnego podania ręki czy wręcz rzucania mu się na szyję. Bezpieka miała dobrych psychologów. Ludzi, których inwigilowała latami, znała doskonale, poświęcała wiele wysiłku ich „rozłupaniu”. Generał Kiszczak dobrze wiedział, jak ze swymi partnerami rozmawiać, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Ale to, jak je nazwał Michnik, „pożegnanie z bronią” miało charakter jednostro

Ale zabrnąłem w dygresję. Wróćmy do tego, że majątek PZPR w niczym nie przypominał majątku jakiejś uczciwej, zachodniej partii. Był to po prostu złodziejski łup, przy gromadzeniu którego nie zadbano nawet o pozory przestrzegania prawa, choćby tylko z gruntu niesprawiedliwego prawa peerelu. Komunistom do połowy lat osiemdziesiątych w ogóle by przez myśl nie przemknęło, że kiedykolwiek stracą władzę – wszak stały za nimi nieprzeliczone sowieckie dywizje. Czując się tak pewnie, nie dbali o pozory praworządności w żadnej sprawie. W peerelu, żeby zacząć od samych ustrojowych podstaw, formalnie władzę sprawował rząd. Ale wszyscy wiedzieli, że niczym on nie rządzi, że wszystkie decyzje zapadają w stosownych wydziałach KC PZPR i stamtąd wysyłane są „do wykonu”. Faktyczną głową państwa był pierwszy sekretarz partii, zwany z ruska gensekiem. Nikomu nie chciało się tego wpisywać do jakichś konstytucji, cały system władzy w państwie był kompletnie nielegalny, co od czasu do czasu powodowało zabawne kłopoty protokolarne, kiedy, dajmy na to, gensek chciał się spotkać z jakimś przywódcą zachodnim. Bo teoretycznie partnerem dla zachodniego premiera był premier PRL, a dla prezydenta przewodniczący tzw. Rady Państwa. No, ale po co miałby poważny zachodni polityk spotykać się z figurantem?

Formalnie, weźmy i

Pewne starania o formy podjęli komuniści dopiero potem, w schyłkowym okresie swej władzy. Na przykład peerelowski pseudosejm dostał do przegłosowania (i oczywiście przegłosował, jak wszystko, co dostawał) ustawę legalizującą Służbę Bezpieczeństwa, która przez cały czas peerelu funkcjonowała bez jakiejkolwiek podstawy prawnej. Ten ówczesny nagły przypływ praworządności pozostawił po sobie trwały ślad, jakim jest istnienie do dziś w pracach IPN zupełnie sztucznej cezury, rozbijającej badania archiwów na okres do 1983 roku i później, choć w owym 1983 roku nie zdarzyło się naprawdę nic, poza wyprodukowaniem świstka papieru.

Nieboszczka PZPR była w sposób oczywisty odpowiedzialna za szereg nieprawości. Jeśli ktoś nie podzielał ostrożności Mazowieckiego i zbudowania w Polsce normalnego państwa prawa spodziewał się nie kiedyś tam hen, ale w przyszłości realnie określonej, musiał brać pod uwagę, że ofiarom tych nieprawości wypadnie wypłacić jakieś zadośćuczynienia. Trudno było sobie wyobrazić bardziej godziwe wykorzystanie majątku nagrabionego przez komunistów, niż użycie go na rekompensaty dla ich ofiar. Poza tym, jeśli mówiło się – a w słowach nikt temu nie zaprzeczał -że w Polsce będzie budowana demokracja według wzorców zachodnich, to było oczywiste, że powstaną niezbędne w takiej demokracji partie polityczne. A te potrzebują do swej działalności pewnej bazy, która w kraju biednym nie powstanie sama, z dnia na dzień. Niektórzy uznają, że partie, jako instytucje pełniące w społeczeństwie demokratycznym ważką misję, zasługują na wsparcie ze środków publicznych – kierując się tym przekonaniem, przyjęto ostatecznie w III RP ustawę przyznającą partiom politycznym fundusze wypłacane z budżetu państwa, i nie słyszałem wtedy żadnego słowa krytyki takiego rozwiązania że strony Adama Michnika. Czy, na przykład, ze strony wspomnianego przed chwilą Aleksandra Halla, który w rządzie Mazowieckiego odegrał żałosną rolę ministra oficjalnie do spraw kontaktów z partiami politycznymi, w rzeczywistości zajmującego się głównie przeciwdziałaniem ich powstawaniu, a jeśli już mimo wszystko powstawały, pilnowaniem, by nie miały żadnych środków do działania. Jeśli więc partie zasługują na wsparcie ze środków publicznych – to zamiast nakładać na ten cel haracz na społeczeństwo, chyba bardziej sprawiedliwie byłoby podzielić pomiędzy nie pieniądze, lokale i tytuły prasowe nieboszczki PZPR?

Ale majątek po PZPR przejęła jej spadkobierczyni -Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej, partia utworzona na tym samym, ostatnim zjeździe PZPR, na którym, pośród różnych mało istotnych deklaracji, przyjęto także uchwałę o przekazaniu SdRP wszystkich dóbr byłej Kompartii.

Ta decyzja nie musiała być przez wolną Polskę szanowana. Można ją było podważyć z wielu powodów, począwszy od pochodzenia owego majątku z kradzieży, skończywszy na wątpliwej legalności samego zjazdu, w wyborze delegatów na który uczestniczyła, wedle niezależnych od samej PZPR danych, niewielka część członków, mniejsza od wymaganej statutem. Bo do chwili, gdy przygotowania do zjazdu się zaczęły, liczna jeszcze przed paroma miesiącami partia zdążyła się w obliczu wyborczej klęski oraz katastrofy „realnego socjalizmu” w krajach oście

Jesteśmy więc na sali sejmowej, 28 kwietnia 1990 roku, trwa debata nad projektem upaństwowienia majątku byłej PZPR i na sejmowej trybunie staje poseł OKP, Adam Michnik. Wygłasza z niej improwizowaną, pełną pasji mowę, która okaże się jednym z ważniejszych punktów debaty publicznej po roku 1989. Sam Michnik zresztą od razu ją za taką uznaje, bo dwa dni później mowę tę przedrukowuje „Gazeta Wyborcza”, opatrując ją tytułem – arcymichnikowym! – „Nie będę walczyć bronią nienawiści”.

Od razu, kiedy tylko zacząłem gromadzić pierwsze notatki do tej książki, stanął przede mną problem, jak wiele cytować z Michnika, na ile konkretnie wdawać się w polemiki z jego tekstami. Materiału do takich polemik byłoby bardzo dużo. Właściwie można by cytatami rozmaitych publicystycznych wystąpień Michnika oraz krytycznymi komentarzami do nich wypełnić całe opasłe tomiszcze. Tylko że lektura takiego tomiszcza byłaby równie nudna, jak czytanie kolejnych książek redaktora naczelnego „Wyborczej”, i zapewne znalazłoby się do tej pracy równie niewielu chętnych. A o wsparcie finansowe z Ministerstwa Kultury nie mam zamiaru się ubiegać.