Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 49 из 57



Po raz kolejny tego poranka Pawlik wsunął się za pulpit, sprawdzając pozycję krasnodarców. Drugi strzelec pełnił w wozie funkcje zarazem łącznościowca i nawigatora, i jako taki spięty był w sekcję z dowódcą wozu. Dopiero w wypadku desantowania drugiej sekcji przejmował nadzór nad środkami ogniowymi wozu. Było to zresztą w dużej mierze teorią, bo całą czwórkę w wozie przygotowywano, by w razie potrzeby każdy mógł przejąć funkcje każdego. Poza tym prawdziwa walka, taka z regulaminów i szkolenia, prawie się nie zdarzała. Przeciwnikiem nie były regularne formacje wojskowe, ale mniej lub bardziej bezładne bandy, z którymi mogli sobie poradzić honorni. Pancerki jedynie zapewniały im rozpoznanie i, w razie potrzeby, wsparcie ogniowe.

Do Pawlika na co dzień należało to pierwsze. Nie była to szczególnie uciążliwa funkcja, zwłaszcza jeśli już namierzyło się ściganych i uruchomiło w pokładowym komputerze procedury automatyczne.

Tak właśnie było i teraz. Przez całą noc komputer co pół minuty odcedzał z gąszczu zmieszanych na tej samej częstotliwości sygnałów cyfrowych przekaz jednego z amerykańskich satelitów teledetekcyjnych, dekodował go i przekazywał do pamięci bieżącej. Pawlik nawet się nie zastanawiał, czy korzystają z tego sygnału legalnie, czy prawem kaduka – skoro mieli umożliwiające to programy, to widocznie ktoś im je dał. Rozkodowane odwzorowania satelity szły do opracowania, a potem do analizy. Jeżeli program analizujący nie stwierdził zmian naruszających wyszczególnione w instrukcji warunki alarmu, kompresował wyniki i odsyłał je do archiwów. W przeciwnym wypadku uruchamiał alarm.

Pawlik właściwie nie musiał się w to wtrącać. Był wczesny ranek, większość oddziału otrząsała się jeszcze z se

Pawlik przebiegł palcami po klawiaturze, żądając bieżącego odwzorowania. On akurat wiedział, dlaczego major wyskoczył na wyprawę osobiście. Sekcyjny zawsze dużo wie, trudno przed nim coś ukryć. Major źle znosił niedawny awans i przeniesienie z łużańskiej stanicy do sztabu, korzystał z każdej okazji, by się na parę dni wyrwać w pole. Mówił, że brakuje mu ruchu. Pawlik wiedział, o jakie konkretnie ruchy chodziło, ale z nikim o tym nie rozmawiał. Zresztą wszyscy w plutonie się domyślali. Fedor Stupak był szczęśliwym ojcem trojga małych dziedziców imienia i majątku, a Skrebec, im bardziej umacniał swą władzę na Południu, tym bardziej narzucał swemu otoczeniu zasady wiktoriańskiego dworu. Z drugiej strony, dla Pawlika było oczywiste, że ktoś taki jak Stupak, kto jest dwa razy silniejszy, dwa razy więcej je i dwa razy tyle może wypić, nie pociągnąłby długo z jedną kobietą, w dodatku coraz mniej apetyczną.

Przyjrzał się obrazowi na ekranie. Wyglądało na to, że krasnodarski konwój w ogóle nie zamierzał dzisiaj ruszać. Ciężarówki i wóz pilota stały od wczoraj pośrodku zdeptanego pod parking skweru.

Nie było wokół nich widać żadnych przygotowań do wyjazdu.

Coś go zastanowiło. Przejechał kursorem po listwie poleceń, rozwijając kolejne menu, i zażądał wszystkich odwzorowań z ostatniej godziny.

Na zdjęciach robionych co pół minuty powi

O, w mordę! -omal nie złapał się za głowę. Już wiedział, że dał się załatwić jak szczeniak, najprostszym, najbardziej prymitywnym chwytem, jaki można sobie wyobrazić. Odruchowo wydawał komputerowi kolejne polecenia, każąc ściągnąć dane z pamięci Centrali, przeszukać drogę i znaleźć samochody zaparkowane wczoraj obok krasnodarskiego konwoju. Był pewien, że będą wcale nie na wschód od Kijowa, jak by wynikało z ich wcześniejszego ruchu. Że zawróciły na Lwów.

Nie przerywając procedury poszukiwania, wywołał Stupaka.



– Wykiwali mnie – przyznał się otwarcie. – Zmienili samochody, muszą już być w drodze.

– Ogłoś alarm – zakomenderował tylko krótko major. Jeden ruch ręki i wszyscy na polanie zostali poderwani przeraźliwym elektronicznym wyciem, dobywającym się ze słuchawek, osobistych komunikatorów, busterów i głośników w szoferkach samochodów. Pawlik wiedział, że za chwilę zrobi się dookoła rojno jak w ulu, że wszyscy już podrywają się do biegu, każdy najkrótszą drogą na swoje stanowisko, że zaraz zaskoczą silniki i nim miną dwie minuty, kolumna ruszy na złamanie karku polną ścieżką w dół, w stronę Czarciego Wirażu.

Za plecami Pawlika załomotała podłoga wozu, kiedy któryś z jego kolegów zeskoczył ciężko wprost z górnego włazu.

Dopinając się w pośpiechu, nie odrywał wzroku od ekranu, na którym wciąż pulsowała zielona ramka: „Decoding… please wait”. I tak wiedział, co zobaczy, ciekawiło go tylko, czy parszywce zdążyli już dojechać do Czarciego Wirażu, a jeśli nie, to jak daleko od niego teraz byli.

Kiedy Perhat dostrzegł czerwoną plamkę na burcie wozu Wielkiego Piątka, nie mógł już zupełnie nic zrobić.

Program dobiegał końca. Wendzyłowicz powiedział swoje, dziewczynka wyrecytowała wbite na pamięć francuskie podziękowanie, z którego nie mogła zrozumieć ani słowa, a Jacqueline, stojąc na tle otwartego furgonu, wygłaszała właśnie ostatnie w tym programie apele o włączenie się widzów do działalności charytatywnej.

Claude, w słuchawkach połączonych z mikrofonem wyglądający niczym kontroler startów na lotniskowcu, stał na dachu telewizyjnej ciężarówki przy szerokokątnej kamerze. W chwili, gdy prompter Jacqueline pokazał ostatni akapit jej tekstu, uniósł wysoko rękę, a potem opuścił ją gwałtownym gestem.

Silnik maszyny Wielkiego Piątka ryknął potężnym basem, chwilę potem zagrały kolejne. Jeszcze kilka sekund i ogromny wóz zakołysał się, drgnął, a potem nagłym zrywem wyprysnął z otaczającego plac kręgu, ku podjazdowi na autostradę. Piątek popisywał się przed kamerą, ruszając z zaciągniętego hamulca, na nadmiernych obrotach, ale pewnie robił tak na żądanie Claude'a.

Bez patrzenia na monitory, Perhat wiedział doskonale, jak to na nich wygląda. Jacqueline oddaliła się, potem obraz zadrżał na chwilę, gdy przenikały się pola widzenia obu kamer, aż w końcu w centrum ekranów znalazł się ruszający ostro trak Piątka.

I wtedy właśnie, w momencie, gdy ciężarówka poderwała się do skoku, zanim zdążyła zbliżyć się do podjazdu, Perhat dostrzegł na jej burcie krwistoczerwone światełko, nie większe niż moneta. Wiedział, co to jest. Nie rozumiał, jak to się mogło zdarzyć, ale już wiedział, co nastąpi za ułamek sekundy, chciał krzyknąć, poderwać ludzi do działania, choć równocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że już niczego, zupełnie niczego nie zdoła zrobić. Zdążył tylko otworzyć usta.

Zanim wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, burta wozu Piątka zaklęsła się nagle i sypnęła na wszystkie strony kawałkami metalu, niczym garściami konfetti. Wydawało się, że uderzył w nią wiatr, dość potężny, by wydąć kilkumilimetrową, żeberkowaną blachę niczym płótno żagla. Trak zakołysał się, jakby zatrzymany potężną pięścią, i odchylił na bok, tak, że przez moment jego kilkadziesiąt ton spoczywało tylko na połowie kół.

Ludzie z telewizji jeszcze przez kilka sekund nie byli w stanie zrozumieć, co widzą. Wyglądało to tak, jakby w ciężarówce zalągł się wielki, ognisty robak i uwijał się błyskawicznymi jotami po wnętrzu kontenerów, po kabinie i naczepach, przy każdym splocie zahaczając płomienistymi bokami o burty wozu, aż odlatywały od nich na parę metrów płonące szczątki. Silnik, potrącony ogonem płonącego robaka, zachłysnął się i rozpadł na tysiące iskier. W kabinie kierowców robak posiał ziarno ognia, które urosło w ułamku sekundy w kulę płomieni, wygniatając na zewnątrz szyby i wysadzając z zawiasów drzwiczki. Przeraźliwe cielsko, buszujące wewnątrz ciężarówki, puchło w ułamkach sekundy, jakby pasło się wzniecanym przez siebie ogniem i dymem, aż w pewnym momencie dobrało się do baków i wóz został dosłownie rozniesiony potężną eksplozją, w której jeszcze tylko przez chwilę dawało się dostrzec czarny, zwęglony szkielet karoserii i naczepy, wciąż toczący się z wolna resztką rozpędu.